piątek, 28 sierpnia 2015

Janet Evanovich "Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy"



Jak upolować faceta jest pierwszym tomem serii, która opowiada o łowczyni nagród Stephanie Plum. Gdzieś słyszałam, że przy tej książce można się dobrze rozerwać, potem okazało się, że powstał nawet film na jej podstawie i tak wrzuciłam ją sobie w pamięć bo przeczytania „na kiedyś”. A potem nadarzyła się okazja żeby przeczytać i zrecenzować ją w ramach akcji TestMeToo i odautora.pl. Co prawda zanim mi się to udało mój Kindle umarł, ale biblioteka poratowała i tak książkę dokończyłam.
Stephanie traci pracę, popada w długi i jedynym sposobem na wyjście z problemów okazuje się praca w firmie kuzyna. Wszystko fajnie, tylko Vinnie prowadzi biuro poręczycielskie, a Stephanie miałaby doprowadzać do aresztu osoby, które mimo poręczenia nie stawiły się na rozprawie. Czasami jest to siedemdziesięcioletni ekshibicjonista, a czasami osoby takie jak Morelli - policjant oskarżony o zabójstwo. Nie ukrywajmy, Stephanie jest słaba w te klocki, a Morelli dobrze wie co zrobić żeby wykiwać doświadczonego łowcę. I pewnie tak by się ganiali przez całą książkę, gdyby Morelli nie wyczuł, że może wykorzystać Stephanie. Jeśli chcecie wiedzieć jak, przeczytajcie.
Próby walki z przestępczością, które podejmuje bohaterka idealnie oddaje powiedzenie "więcej szczęścia niż rozumu". I mimo, że jej głupiutkie zachowania czasami doprowadzają czytelnika do szału, Stephanie jest sympatyczną osobą, którą można polubić. Czasami faktycznie nie pozostaje nam nic innego jak tylko uderzyć się w czoło, ale naprawdę można się też pośmiać i miło spędzić czas.
Przygody Stephanie tak mnie zainteresowały, że na biurku czeka kolejna część jej przygód. Tym bardziej nie mogę się doczekać aż je poznam, że według opisu z okładki dużą rolę odgrywa tu babcia Mazurowa - bohaterka z drugiego planu, która skradła mi serce. No i polubiłam Morellego, więc wbrew rozsądkowi, trzymam kciuki żeby jednak narodził się jakiś romansik… ;)


Janet Evanovich, Jak upolować faceta, Fabryka Słów, s.343.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Literacki Sopot 2015

Od czterech lat w sierpniu w Sopocie organizowany jest festiwal Literacki Sopot. Festiwal i towarzyszące mu Targi Książki, trwał cztery dni, od czwartku do niedzieli (20-23 sierpnia), ale ja wybrałam sobie kilka wydarzeń czwartkowych i sobotnich.

Co roku tematem jest literatura innego kraju. O ile się nie mylę, pierwsza edycja była typowo polska, następnie skierowano uwagę na kraje skandynawskie, Rosję i Czechy (na przyszły rok zaplanowano literaturę izraelską). Co prawda literatury czeskiej nie znam (kojarzę kilka tytułów i nazwisk, ale poza Szwejkiem niczego nie czytałam), ale znalazłam w programie kilka interesujących mnie wydarzeń.

Przede wszystkim wydawało mi się, że wpadnę na Targi Książki i obładowana książkami i z pustym portfelem. No cóż. Kupiłam JEDNĄ książkę. Spodziewałam się, że przy takiej okazji na stoiskach będą super promocje. Oczywiście, niektóre wydawnictwa miały kosze/kartony z książkami w super cenach, ale były to końcówki serii albo książki outletowe. To, co chciałam kupić z myślą o spotkaniach autorskich mogę dużo taniej kupić w zwykłej księgarni we Wrzeszczu albo przez Internet (i tak zrobiłam, ale niestety już po spotkaniach). I tak udało mi się jedynie upolować Głosy Pamano Cabre za 20 zł z „outletowego” kosza.


Rozczarowana targowym namiotem udałam się na debatę pt. „Czemu kręcą nas Czesi?”, która odbywała się w sali wystawowej Państwowej Galerii Sztuki. To co zaskoczyło mnie od wejścia to pełna sala ludzi. Byłam trochę spóźniona, a ludzi było tyle że nie było gdzie usiąść. Stanęłam więc grzecznie pod ścianą i wytrzymałam tak pół godziny denerwując się, że nagłośnienie jest tak ustawione, że nic nie słyszę. I pewnie wytrwałabym do końca słysząc co drugie zdanie, ale nagle za ścianą rozległo się wiercenie. I nawet Ci, który siedzieli i na początku dobrze słyszeli, teraz mieli problem. No więc wkurzyłam się i wyszłam. To co zapamiętałam ze spotkania to kilka żartów Mariusza Szczygła i poczucie, że nic nie wiem.

Jeszcze bardziej rozeźlona poleciałam na plażę, gdzie w ramach Kulturalnej Plaży Trójki miało się odbyć spotkanie z Filipem Springerem, oczywiście w kontekście 13 pięter. Książki jeszcze nie czytałam (zakupiłam ją następnego dnia i właśnie podczytuję po kawałku), ale mniej więcej wiedziałam o czym traktuje i czego mogę się spodziewać. Tym razem się nie zawiodłam. Springer wie o czym mówi, właściwie nie potrzebuje pytań od prowadzącego (swoją drogą potem przekonałam się, że prowadzący też ma OGROMNE znaczenie dla odbioru spotkania; tu Michał Nogaś stanął na wysokości zadania, było widać, że zna książkę i słucha odpowiedzi Springera), płynnie przechodzi od jednej historii do drugiej, wplata anegdoty, a jednocześnie mówi rzeczowo pobudzając u słuchaczy myślenie. W końcu mogłam wrócić do domu bez poczucia porażki.


W sobotę znowu miałam w planie dwa spotkania, ale tak się złożyło, że mogłam pojechać do Sopotu dużo wcześniej więc razem z Owcą udałam się na debatę Nieznani czescy mistrzowie. Jak już wspominałam, literatura czeska jest dla mnie tworem dość enigmatycznym więc pewnie nie wyciągnęłam z tego spotkania nawet połowy tego co inni uczestnicy. Niemniej jednak myślę, że sporo się nauczyłam, poznałam kilka nazwisk, wiem co muszę nadrobić i będę działać J


I znowu nie doczekałam końca bo już biegiem leciałam na następne spotkanie. Do klubokawiarni Dwie Zmiany przyjechała Maryla Szymiczkowa czyli Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Na Tajemnicę Domu Helclów mam ochotę odkąd usłyszałam „kryminał retro” bo bardzo lubię ten typ powieści kryminalnych. Potem poznałam prawdziwe twarze Szymiczkowej, przeczytałam kilkanaście pozytywnych recenzji i już wiedziałam, że to jest książki idealna dla mnie. A teraz jeszcze to spotkanie! Rozpoczęło się od „katastrofy” – nie było prowadzącego. No to autorzy sami się „poprowadzili”. Jacek Dehnel przeczytał fragment powieści, a potem zaczęli opowiadać. O profesorowej Szczupaczyńskiej, o Domu Helclów, o tym skąd pomysł na książkę i jaką metodę przyjęli przy pisaniu. Nie będę ukrywać – autorzy skradli moje serce sposobem opowiadania, inteligencją, dystansem do siebie i książki, historiami i anegdotami. A po tym jak okazało się, że chcieli być tak wierni historii, że sprawdzali nawet pogodę, jaka danego dnia akcji była w Krakowie, jeszcze bardziej zyskali w moich oczach. Oczywiście, teraz mam ogromne oczekiwania wobec książki, ale jestem pewna, że się nie zawiodę.


Ostatnim punktem mojego literackiego programu było spotkanie z Wiolettą Grzegorzewską, której Guguły mają szansę być dla mnie jedną z najlepszych książek tego roku. Mój Boże, jaki to straszny zawód jest kiedy po takim zachwycie książką, spotkanie z autorem jest rozczarowujące. Grzegorzewska zdecydowanie ma problem z opowiadaniem o sobie, o swojej twórczości. Autorka powiedziała, że niektóre teksty pisze nawet kilka lat, każde słowo, zdanie musi dokładnie przemyśleć zanim je zapisze. I chyba w tym tkwi problem gdyż przez pół godziny, które wytrzymałam miałam wrażenie, że cały czas słyszę te same trzy zdania. Jakby kolejne jeszcze nie powstało, było dopiero w trakcie obmyślania. I to nawet na pytania, które jak sama potwierdziła, padają w każdym wywiadzie. Pisarce na pewno nie był pomógł prowadzący, który sam miał problem z ubraniem pytań w słowa, ważył je długo, a potem wychodziło, że zapytał prawie o to samo co wcześniej. Bardzo nie lubię wychodzić wcześniej z takich spotkań, uważam to za barak szacunku do autora i prowadzącego, ale autentycznie po ok. 30 minutach stwierdziłam, że tracę czas i dużo lepiej wykorzystam go poświęcając czas na lekturę książki. Na szczęście siedziałam na ostatniej ławce, a spotkanie było na plaży więc cichutko, nie przeszkadzając wycofałam się w kierunku przystanku.


Jak widać różne uczucia towarzyszyły mi przez te dwa dni. Zarówno podekscytowanie i radość, spełnione oczekiwania, jak i złość i rozczarowanie. Generalnie jestem zadowolona z obecności na Literackim Sopocie. Miałam w planie uczestniczyć w większej ilości wydarzeń (żałuję spotkania z Hanną Krall i Mariuszem Szczygłem, ale było zaplanowane na 19, co niezbyt mi pasowało). Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się skorzystać z większej ilości atrakcji oraz zdobyć jakieś podpisy od pisarzy, a ponieważ literatury izraelskiej też nie znam, mimo że jest mi dużo bliższa niż czeska (na studiach śmiali się ze mnie, że jestem reinkarnowanym Żydem, a mi się ta wizja bardzo podoba ;)) zamierzam przez ten rok chociaż trochę nadrobić zaległości.

PS. Cholernie fajny to widok, jak już się przebiłam przez ten tłum turystów na Monciaku, jak na każdej ławeczce siedzi człowiek z książką. Dosłownie wszędzie, gdzie się nie obejrzysz, ludzie czytali! Lubię tak!

piątek, 21 sierpnia 2015

Wioletta Grzegorzewska "Guguły"



Nie miałam w planie czytać tej książki. Nawet nominacja do Nike i zwielokrotnione głosy zachwytu mnie nie przekonały. Bałam się Gugułów. Że język będzie zbyt trudny, że nie zrozumiem treści. Jak dobrze, że jednak czasami cos mnie podkusi i biorę z bibliotecznej półki nie to, co sobie zaplanowałam!
Bohaterką Gugułów jest Wiolka, dziewczynka z małej wsi na Jurze. Na tą bardzo niepozorną książeczkę składa się 25 opowiadanek, właściwie migawek z życia wsi i Wiolki. Przeplatają się tu dziecięce traumy (śmierć ukochanego kota, pierwsza miesiączka i napięcia seksualne) i wiejskie zwyczaje (targi, obwoźne święte obrazy, łapanie chrabąszczy), spomiędzy których wystaje polityka i rzeczywistość PRL (nieobecny ojciec, sprawa konkursowego obrazka).
Te 115 stron wywołało u mnie tyle wspomnień i emocji, że mogłabym nimi rozdzielić kilka innych książek. Wydawać by się mogło, że jestem za młoda żeby Guguły wywarły na mnie takie wrażenie. W końcu autorka urodziła się w latach 70. i spisane przez nią historie właśnie z lat 70. i 80. pochodzą. Więc co ja, dziecko lat 90., mogę wiedzieć? A tu uśmiech na twarz wyłazi kiedy czytam, że Wiolka kupiła na odpuście góralski domek barometryczny przepowiadający pogodę: z góralką wyglądającą na deszcz i góralem na słońce. Bo co innego, jak nie taki domek stał u babci na wsi na parapecie (u nas góral był na deszcz, a góralka na słońce)? Gdzie się pranie suszy do tej pory jak nie na sznurku rozwieszonym między dwiema jabłonkami? A pierwsza porcelanowa lalka, która była zaczątkiem kolekcji, musiała być przecież kupiona na odpuście (od razu czuję zapach waty cukrowej i obwarzanków…)! Jasne, nie wszystko tak działa, w końcu moje wspomnienia pochodzą z początku lat dwutysięcznych, ale nie sposób było czytać Guguły bez emocji.
Nieplanowanie, Guguły trafiły na moją listę najlepszych i najulubieńszych. Czytałam egzemplarz biblioteczny, ale wiem, że na moją półkę musi trafić mój własny bo to są historie, do których jeszcze nie raz chętnie wrócę i które będę chciała przekazywać dalej. Dla mnie genialna.


Wioletta Grzegorzewska, Guguły, Wydawnictwo Czarne, s.115.

sobota, 15 sierpnia 2015

Sarah Quigley "Dyrygent"


Chyba chwilowo mam przesyt opowieści kryminalnych, bo kiedy zobaczyłam okładkę i opis Dyrygenta, od razu stwierdziłam, że nie wyjdę z biblioteki bez niego. Historia komponowania VII symfonii w oblężonym Leningradzie przez Szostakiewicza to było coś, czego nie mogłam ominąć.
Dyrygent miał być także opowieścią o dyrygencie Eliasbergu i jego orkiestrze oraz ich przygotowaniach do zagrania tejże symfonii w radio, tak aby usłyszał ją cały świat. I faktycznie, książka był trochę o jednym, trochę bardziej o tym drugim. Ale okładka zapowiadała jeszcze więcej. Pomiędzy historiami tych dwóch mężczyzn pojawiły się wątki tancerki z zespołu Kirowa czy córki profesora Akademii, która odziedziczyła po matce talent do gry na wiolonczeli.
No i mam problem z tą książką. Napisanie trzech zdań recenzji zajęło mi godzinę. Bo źle mi się czytało Dyrygenta. Nie polubiłam żadnego z bohaterów – ani Szostakiewicza, ani Eliasberga, ani nawet małej Soni. Ze wszystkich najlepiej wypadła Nina Bronnikowa, która była jednak postacią pojawiającą się na marginesie. Wydaje mi się, że autorka wprowadziła za dużo postaci i nie dała rady poświęcić każdej z nich odpowiedniej uwagi.
Brakowało mi też obrazu samego miasta. Jasne, wspominane były bombardowania i problemy ze zdobyciem pożywienia, ale wszystko to jakieś mało przejmujące było…
Zawiedziona jestem Dyrygentem. Nie poczułam ani mrozu zimy ’41, ani strachu o bohaterów, ani podekscytowania koncertem z oblężonego miasta. Przez całą lekturę tylko raz pomyślałam o przesłuchaniu symfonii leningradzkiej, ale był to tak nikły przebłysk, że do tej pory tego nie zrobiłam.
Cały czas mam ochotę na książkę, której akcja ma miejsce w oblężonym Leningradzie. Przychodzi mi do głowy tylko Jeździec miedziany, ale nie jestem pewna czy to jest to, czego szukam. Może Wy znacie coś godnego uwagi?


Sarah Quigley, Dyrygent, Wydawnictwo Marginesy, s. 379.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Janusz Leon Wiśniewski "Zespoły napięć"


O tym, jakie mam zaległości w pisaniu recenzji niech świadczy fakt, że opowiadania czytam tylko w czasie roku akademickiego kiedy mam nawał roboty i ciężko wyrwać dłuższą chwilę na czytanie, a latem wybieram raczej dłuższe formy. Dzisiaj opowiem Wam coś o tomiku opowiadań Janusza Wiśniewskiego Zespoły napięć. Wiśniewskiego pokochałam za S@motność w sieci  i postanowiłam, że będę czytać wszystko co wychodzi spod jego pióra. Co prawda, od tamtej pory nic nawet nie było blisko poziomu S@motności, ale cały czas próbuję.
Zespoły napięć to 7 opowiadań. Minęło już kilka miesięcy od czasu kiedy przeczytałam ten zbiór. Kiedy dzisiaj zastanawiam się o czym właściwie były te opowiadania okazało się, że pamiętam treść jednego. JEDNEGO. „Nocy poślubnej”, która opowiada o Magdzie Goebells i ostatnim dniu jej życia, tuż przed tym jak zabiła własne dzieci i popełniła samobójstwo. Poza tym było coś o śmierci, chorobie, miłości. Jak zwykle o kobietach i ich uczuciach.
            Wiśniewski sili się na poetykę. Krótkie zdania, niedopowiedzenia. Jakoś nie przekonuje mnie to w jego wydaniu. Z każdą kolejną przeczytaną książką Wiśniewskiego zastanawiam się czy to on się skończył czy ja wyrosłam. Ale pewnie będę dalej czytać i sprawdzać. Może w końcu napisze coś co będzie mogło konkurować z jego debiutem. A może nie i w końcu dam sobie z nim spokój? W końcu jest tyle innych książek…

Janusz Leon Wiśniewski Zespoły napięć, Prószyński i Ska, s.156

środa, 5 sierpnia 2015

Vladimir Wolff "Stalowa kurtyna"


"Stalowa kurtyna" jest książką z gatunku "war fiction" i opowiada o wymyślonym, ale możliwym konflikcie wojennym między Polską i Białorusią. Generalnie nie czytam takich książek, ale lubię od czasu do czasu wyjść poza ramy bezpiecznych gatunków. Dlatego kiedy dostałam zapytanie od TestMeToo i odAutora.pl czy chcę przeczytać i zrecenzować tego e-booka, zgodziłam się. Tym razem okazało się, że to był błąd.
Łukaszenka, wieloletni prezydent Białorusi nagle decyduje się na atak na Polskę. Żeby nikt nie mógł mu zarzucić, że wywołał wojnę dla swojego widzimisię, białoruskie spec służby  wysadzają w powietrze hotel pełny swoich współobywateli zrzucając wszystko na Polaków. Do tego dochodzi śmierć przypadkowego Białorusina podczas demonstracji i wojna gotowa. Białorusini zakładają szybkie zwycięstwo i nie da się nie znaleźć analogii do września 1939 (i całej II wojny światowej). Polacy znowu zaskoczeni, mają za mało wojska, a sojusznicy z Europy znowu nie chcą walczyć za polski Gdańsk. Stany Zjednoczone długo zastanawiają się co zrobić, a Polacy dostają cięgi od Białorusinów wspieranych przez wojska rosyjskie. Rosja oczywiście cały czas nawołuje do negocjacji, a pokątnie dosyła swoim braciom broni i ludzi. A w Polsce, jak to w Polsce, nagle odezwał się w ludziach patriotyzm, masa ochotników do wojska, a w lasach i miastach partyzantka kwitnie. I tak sobie walczą przez ponad 300 stron. Na zmianę wygrywają Białorusini i Polacy, oczywiście dopóki wspaniałomyślne Stany nie wyślą swojej pomocy w postaci F-22. Od tego momentu Białoruś ponosi same klęski i nawet Łukaszence nie udaje się uciec przed sprawiedliwością.
Brzmi znajomo? Do tego masa literówek (nie wiem czy to tylko problem w e-booku, czy także w wersji papierowej), masa głupio brzmiących zdań typu: Wolno poruszająca się wskazówka sekundowa na dużym ściennym zegarze zaprzątnęła świadomość Orłowa. W końcu sięgnął po telefon i… umarł. Miałam lepsze, ale zaznaczone na Kindlu. A Kindle tak miał dość tej książki, że aż mu ekran wysiadł… :/
Co jeszcze warto powiedzieć to to że mamy milion postaci, z czego żadnej nie poświęcono na tyle miejsca żeby się do niej przywiązać, albo dobrze ogarnąć kto jest kim. Jak dla mnie, każdy z bohaterów mógł zostać zastrzelony, rozerwany pociskiem, bombą, jego głowa mogła leżeć kilka metrów od ciała, albo mógł wyparować. Nie zauważyłabym różnicy.
Autorowi stosuje też triki typu „chciał być sam, usiadł na krześle, przeładował pistolet i nie wiedział co dalej”, po czym nie wraca już do tej postaci (potem po 100 stronach nagle jest olśnienie „aaaaa… to on jednak się zastrzelił…”). No i ta masa nazw samolotów, pistoletów, pocisków, bomb. Oszaleć idzie. Czy to ważne czy na cywilów bombę zrzucili z samolotu Mi24 czy Mig26?
Generalnie, dawno się tak nie wymęczyłam przy książce. Miałam ochotę ją wyłączyć z milion razy, doczytałam tylko z recenzenckiego obowiązku. Nawet nie wiecie jaką ulgę poczułam jak zobaczyłam „epilog”. A jeśli chcecie poczytać o tym, jak wygląda wojna i zniszczona Warszawa sięgnijcie lepiej po „Dziewczyny z powstania”. Bo to różnica jak plastikowy pierścionek z maszyny z kulkami, która stoi na nadmorskim deptaku i pierścionkiem od Tiffany’iego.

Vladimir Wolff, Stalowa kurtyna, Wydawnictwo Ender, s. 368.

sobota, 1 sierpnia 2015

Anna Herbich "Dziewczyny z Powstania"



1 sierpnia. Czy jest lepszy dzień na czytanie o Powstaniu Warszawskim? Dziewczyny z Powstania chciałam przeczytać odkąd pierwszy raz usłyszałam o tej książce. Ale pośród tysięcy takich książek ta była cały czas odkładana. Tak wyszło, że któregoś dnia w drodze do pracy zajrzałam do biblioteki, a tam na półce (na której szukałam czegoś całkiem innego) natknęłam się na nie. I wzięłam. Jedna z lepszych decyzji czytelniczych jakie ostatnio podjęłam.
            Dziewczyny z Powstania to opowieści jedenastu kobiet, które przeżyły wojnę i Powstanie Warszawskie. Niektóre z nich były sanitariuszkami, inne łączniczkami. Co mnie jednak ujęło to to, że przedstawiono również opowieści kobiet, które nie walczyły, były zwykłymi cywilami albo żonami wojskowych.
            Szczególnie w pamięć zapadły mi dwie historie. Pierwsza dotyczy Haliny Wiśniewskiej, która 1 sierpnia 1944 roku rano urodziła syna. Mąż ucałował dzieciątko i poszedł walczyć, a ona sama, z tym niemowlakiem na rękach, przetrwała powstanie. Druga, to opowieść Anny Branickiej. Bardzo interesuje mnie życie szlachty (szczerze mówiąc to zawsze marzyłam o byciu szlachcianką), uwielbiam czytać i oglądać filmy/seriale o tych kręgach (nie tylko w Polsce – dlatego oszalałam na punkcie Downton Abbey). Może jest to mniej przejmująca i chwytająca za serce historia, ale utkwiła mi w głowie m.in. przez wzgląd na żal, który hrabianka ma do państwa za to, że nie może odzyskać pałacu w Wilanowie. Poza tym wszystkie historie są niezwykle ciekawe i wciągające.
Kiedy czytałam Dziewczyny z Powstania nie mogłam odgonić od siebie pewnej myśli. Co roku, kiedy zbliża się rocznica wybuchu powstania lubimy dyskutować nad jego słusznością. Zdecydowana większość bohaterek uważa, że powstanie musiało wybuchnąć, że nie było innego wyjścia i że dzisiaj podjęłyby się tej samej walki co wtedy. Chyba tylko jedna zdecydowanie potępia wybuch powstania. Dla mnie powinno oznaczać to koniec jakiejkolwiek dyskusji.
            Dziewczyny liczą ponad 300 stron, a czyta się je błyskawicznie i ciężko się oderwać. Ja podczytywałam je siedząc w pracy, kiedy nie mieliśmy turystów i nie raz kiedy otwierały się drzwi i wchodziła wycieczka, miałam ochotę uciec na zaplecze żeby doczytać rozdział. Czasami się zastanawiałam po co spisywać wymyślone historie, skoro tyle jest ciekawych, prawdziwych, które trzeba opowiedzieć? Dla kontrastu, w tym samym czasie czytałam e-booka pt. Stalowa kurtyna, która zaliczana jest do gatunku „war fiction”. Opowiada o wymyślonym, możliwie hipotetycznym konflikcie wojennym między Białorusią a Polską. Jakżesz to nudne i męczące w porównaniu z tym co czytałam w Dziewczynach!
            Dziewczyny z Powstania to książka, którą każdy Polak powinien przeczytać. Żeby zobaczyć, że historia to nie jest wkuwanie dat na lekcji w szkole. To nawet nie są zabytkowe budynki czy obrazy w muzeum. Historia to są ludzie i to, co przeżyli. A w przypadku wydarzeń tak niedawnych jak Powstanie Warszawskie Ci ludzie cały czas są wśród nas. Więc grzechem byłoby nie wysłuchać ich opowieści, szczególnie jeśli chcą się nimi dzielić (np. moja babcia nigdy nie chciała opowiadać o czasach wojny i jeszcze ganiła dziadka kiedy snuł swoje opowieści). Zdecydowanie TRZEBA.

Anna Herbich, Dziewczyny z Powstania, Wydawnictwo Znak, s. 316.