wtorek, 23 grudnia 2014

Mo Yan "Kraina wódki"


Są takie książki, które bardzo chce się przeczytać, potem odkłada się je na później, a kiedy już trafią w nasze ręce ciężko się z nimi uporać. Taką książka była dla mnie Kraina wódki. Kiedy Mo Yan dostał w 2012 roku Nagrodę Nobla i wywołało to ogromne kontrowersje, przejrzałam sobie tytuły jego powieści, poczytałam opisy i wybrałam te, które chcę przeczytać. W Krainie wódki zainteresował mnie wątek kanibalistyczny, ale mimo że wielokrotnie oglądałam ją w księgarni z tanią książką, nie mogłam się na nią zdecydować. Aż w końcu trafiłam na nią w bibliotece i stwierdziłam, że chyba czas najwyższy zmierzyć się z prozą chińskiego noblisty.
            Książka składa się z trzech przeplatających się części: fabularnej – powieści pisanej przez książkowego Mo Yana, korespondencji tegoż pisarza z Li Yidou i opowiadań pisanych przez tego ostatniego. W części fabularnej głównym bohaterem jest śledczy Ding Gouer jest, który trafił do Alkoholandii aby przeprowadzić dochodzenie w sprawie domniemanych aktów kanibalistycznych, a dokładnie zjadaniu mały dzieci. Historię policjanta uzupełniają fabularnie opowiadania pisane przez doktoranta alkohologii na Uniwersytecie Gorzelnictwa (można przyjąć, że były one inspiracją dla książkowego Mo Yana, piszącego książkę o Alkoholandii).
            Kraina wódki jest, moim zdaniem, książką strasznie nierówną. Czytania nie ułatwia fakt, przeplatania się różnych gatunków literackich. Ledwo udało mi się wciągnąć w historię Ding Gouera, a jego rozdział się skończył i pojawiła się część epistolarna, zakończonz opowiadaniem brzmiącym jak pijacki bełkot. Nagle znów wracam do naszego śledczego, który zdążył się upić i teraz jego historia jest bełkotem, przez co z ulgą przyjęłam kolejny listowny przerywnik i całkiem ciekawe opowiadanie. I znowu, ledwo zainteresowała mnie historia chłopca przeznaczonego na sprzedaż, kiedy musiałam wrócić do bełkotu dotyczącego śledztwa. W połowie książki sytuacja ponownie się odwraca - historia śledczego nabiera tempa, a opowiadania Li Yidou robią się coraz trudniejsze do zniesienia. Wszystko po to aby w ostatniej części całość stała się bezsensowną paplaniną (rozdział czwarty tej części jest jednym zdaniem ciągnącym się przez pięć stron bez żadnych znaków przystankowych). Ostatecznie, wątek śledztwa Ding Gouera całkowicie rozmył się wśród historyjek o alkoholowej krainie i pijackich wizji różnych postaci.
Chciałabym też zwrócić uwagę, że mimo iż Mo Yan jest zdeklarowanym komunistą (m.in. to wzbudzało kontrowersje po ogłoszeniu werdyktu Akademii Szwedzkiej) nie czułam tego czytając Krainę wódki. Oczywiście pojawiają się postacie członków partii czy krytyka kapitalizmu, ale dla mnie były to cechy związane z Chinami jako miejscem akcji, a nie nachalną propagandą. Trzeba też zauważyć, że książka nie została dopuszczona do publikacji przez chińską cenzurę i pierwsze wydanie ukazało się na Tajwanie.
Ciężko jednoznacznie ocenić powieść, która fragmentami potrafi tak wciągnąć, że nie zauważałam jak szybko upływał czas, a w innych miejscach doprowadzała mnie do desperackiego aktu rzucania książki w kąt lub pobieżnego przebiegania wzrokiem kilku (a nawet kilkunastu) stron. Kraina wódki jest klasyfikowana (przynajmniej w mojej bibliotece) jako powieść obyczajowa. Chciałabym przeczytać typowy kryminał, który opierałby się na pomyśle Mo Yana ponieważ wydaje mi się, że ta historia dużo lepiej oddziaływałaby w takim wydaniu.

Mo Yan Kraina wódki, Wydawnictwo W.A.B., s.488

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Yann Martel "Beatrycze i Wergilii"


Książkę Beatrycze i Wergili przeczytałam już kilka dni temu. Zazwyczaj staram się pisać recenzje na bieżąco żeby nic mi nie uleciało, póki jeszcze żyję w świecie danej historii. Ale tym razem mam ogromny problem. Minął już chyba tydzień odkąd męczę (dosłownie) Krainę wódki, ale cały czas nie wiem co napisać o powieści Yann Martela.
            Głównym bohaterem książki uczynił Martel pisarza. Henry, po sukcesie swoich poprzednich książek, postanowił zrobić coś eksperymentalnego – wydać dwustronną książkę o holokauście. Dlaczego dwustronną? Otóż, Henry napisał powieść oraz esej i chciał aby pozostały one w łączności. Niestety, jego pomysł nie spodobał się wydawcy. Pisarz, który poświęcił kilka lat na przygotowanie tej pracy, nie mógł zrozumieć tej decyzji. Razem z żoną, zostawił całe dotychczasowe życie i wyjechał do  bliżej nieokreślonego Wielkiego Miasta, gdzie porzucił pisanie, oddał się nauce gry na flecie i grze w lokalnym teatrze amatorskim. Cały czas jednak otrzymywał listy od czytelników, wśród nich dziwną przesyłkę zawierającą opowiadanie Flauberta, fragment sztuki teatralnej i prośbę o pomoc. Scena dramatu, która trafiła w ręce Henry’ego, przedstawiała dialog Beatrycze i Wergilego (jak się później okazało oślicy i wyjca), którzy rozmawiali o wymarzonej i nieosiągalnej dla nich gruszce. Henry nie wiedząc co zrobić z takim niecodziennym listem, długo zwlekał z odpowiedzią. Ostatecznie odpisał kilka słów pochwalno-zachęcających i postanowił zanieść je pod adres nadawcy, znajdujący się w tym samym mieście. I tak Henry trafia do sklepu wypychacza zwierząt. Zafascynowany tym miejscem, osobą taksydermisty i samą sztuką, zaczyna regularnie odwiedzać to dziwne miejsce.
            Mimo, że bohaterami są zwierzęta, a opowieść jest pełna symboli i niedopowiedzeń (raz większych, raz mniejszych), szybko staje się dla nas jasne, że historia Beatrycze i Wergilego to historia Żydów i holokaustu. Jednym z problemów Henry’ego, było to, jak pisać o holokauście i czy można sobie pozwolić na dowolność formy. To samo pytanie postawił autor Beatrycze i Wergilego, który podjął się napisania tej historii w sposób inny niż dotąd było przyjęte. Osobiście, nie mam wątpliwości, że można i myślę że czas najwyższy aby szoah przestał być tematem ograniczonym do książek wspomnieniowych. Mimo to, jakoś nie do końca rozumiem przesłanie autora, wydaje mi się, że chciał swoją książką osiągnąć coś jeszcze, ale nie wiem co. Nie  wiem też, kim dokładnie był taksydermista, z jednej strony pisał sztukę o zbrodni i stał po stornie ofiar, ale z drugiej zakończenie zmienia rozumienie tej postaci.
            Pomimo trudnego tematu i oryginalnego ujęcia Beatrycze i Wergilego czyta się całkiem płynnie i przyjemnie. Prawie całą powieść przeczytałam w tramwajach i kilka razy tak się wciągnęłam, że mało brakowało żebym przegapiła swój przystanek (nawet, jeśli trudno w to uwierzyć, końcową pętlę). Nie mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć „polecam” lub „nie polecam”. Jest to chyba książka z gatunków tych, które po prostu trzeba przeczytać żeby wyrobić sobie JAKIEŚ zdanie.


PS. Kto z Was znał słowo „taksydermista” i jego znaczenie, zanim je tu zobaczył? ;)

Yann Martel Beatrycze i Wergili, Wydawnictwo Albatros, s.240

piątek, 28 listopada 2014

Łukasz Stec „Psychoanioł w Dublinie”


Pamiętam jak zobaczyłam gdzieś w odmętach Internetu okładkę Psychoanioła. Rudy kot, a w tle widok miasta nie mogły umknąć mojej uwadze. Przeczytałam wtedy opis tej książki i stwierdziłam, że nie będzie to nic porywającego, a lektur-zapychaczy mam trochę na liście „do przeczytania” więc nie będę dodawać kolejnej. A potem założyłam bloga i ni stąd ni zowąd, w mojej skrzynce mailowej pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania Psychoanioła w Dublinie wystosowana przez samego autora. Po dokładniejszym zapoznaniu się z różnymi opisami i wywiadami towarzyszącymi premierze książki, postanowiłam, że zaryzykuję i przyjęłam propozycję pana Łukasza. Jakże się cieszę, że to zrobiłam.
Wowa (Wawrzyniec brzmi dzisiaj śmiesznie, szczególnie w Irlandii, prawda?) jest 29-letnim polskim emigrantem, mieszkającym w Dublinie i pracującym w firmie sprzedającej polskie pierogi. Kiedy Wowa budzi się w poniedziałkowy poranek okazuje się, że nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru. Ani przez cały poprzedni tydzień. Do tego, w jego pokoju siedzi potężny Indianin w białym kitlu i skrzydłami na plecach, który twierdzi, że jest aniołem, a jemu samemu zostało 7 dni życia. Zdezorientowany Wowa próbuje pozbyć się nieznajomego i żyć zgodnie z codzienną rutyną. Kiedy okazuje się, że nie jest to takie proste, a Indianin-Alfred może mówić prawdę, Wowa postanawia zapobiec własnej śmierci. Mimo tego, że początkowo wydaje się, że bohater nie ma żadnych podejrzanych, nagle okazuje się, że w jego życiu jest wiele dziwnych i niejednoznacznych postaci, takich jak była żona, w której nagle odżywają dawne uczucia, polsko-meksykańska para gejów, Czeszka Marketa i jej chłopak Pavel z sąsiedztwa czy Turczynka z budki z kebabem i zazdrosnym narzeczonym. Jeśli do tego dodamy kota Borysa, który od długiego czasu cierpi na depresję i ma na koncie kilka prób samobójczych skoków z okna, otrzymujemy ciekawą mieszankę kultur i charakterów.
Mimo, że nie jest to komedia, musiałam wielokrotnie powstrzymywać się, żeby nie wybuchnąć śmiechem w autobusie (sceny z tłumaczeniami, dla mnie bomba). Humor nie jest może zbyt wyszukany, ale jest dokładnie taki jak bohater – szczery i taki... „codzienny”. Wowa jest zwykłym człowiekiem, który pracuje, od czasu do czasu tworzy artystyczne instalacje, które nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością, a trudy dnia powszedniego zapija guinnessem. Jest w pewnym stopniu typowym przedstawicielem swojego pokolenia, które odkłada na bok „dorosłe” życie, a stara się jak najdłużej czerpać radość z małych przyjemności.
Duża część akcji powieści toczy się na imprezach i spotkaniach towarzyskich, w knajpach i pubach, a alkohol jest czymś codziennym i normalnym. Wydawać by się mogło, że kwestia dochodzenia, które sprowadziło Alfreda na ziemię, schodzi na dalszy plan. Mimo to, Psychoanioł do końca trzymał mnie w napięciu i zastanawiałam się kto i dlaczego chce zabić Wowę? Czy uda mu się uprzedzić tę osobę? Zakończenie, raczej nie takie jak spodziewaliby się czytelnicy, było zaskakujące, co uważam za plus powieści.
Kiedy brałam do ręki tę książkę trochę bałam się, że w ogóle mi się nie spodoba. Mimo, że nie miałam zamiaru fałszować swoich odczuć, to jak tu powiedzieć, komuś kto włożył w napisanie powieści dużo pracy, że jest ona totalnie do bani? Na szczęście, strach był bezpodstawny. Psychoanioł w Dublinie jest naprawdę ciekawą lekturą, do której warto zajrzeć, a przy której można się trochę pośmiać i trochę zadumać. No i czy każdy z nas, gdzieś w głębi serca, nie marzy o takim luzackim aniele, który i pomoże w sytuacji kryzysowej i piwa się napije?

PS. No i Borys! Jestem fanką tego kota, a jego sobotnia rozmowa z Wową powinna być podstawiana pod nos każdemu kto uważa, że koty nie umieją kochać swojego człowieka!

Za możliwość przeczytania książki Psychoanioł w Dublinie dziękuję autorowi i Wydawnictwu Akurat.


Łukasz Stec Psychoanioł w Dublinie, Wydawnictwo Akurat, s.301

niedziela, 23 listopada 2014

Maria Szypowska "Jan Matejko wszystkim znany"


Dzisiaj miałam ostatnie starcie z książką Marii Szypowskiej "Jan Matejko wszystkim znany". Czytałam ją na zajęcia z warsztatu historyka sztuki, aby omówić warsztat i metodologię autorki. Nie miałam w planach o nic niej pisać, ale ostatecznie nie jest to pozycja naukowa i nie mogę przemilczeć tego koszmarka, który męczył mnie przez ostatni miesiąc. Dawno się tak nie zmęczyłam jakąś książką. Podczytywałam ją ponad miesiąc, a i tak przebrnęłam tylko przez połowę.           Zdecydowaną większość książki zajmują cytaty powyciągane z innych opracowań o Matejce, skumulowane niejednokrotnie po kilkanaście, jeden za drugim. Cytaty uzupełniają komentarze w stylu:


"Tylko ten, kto ma w oczach cudowne, olśniewające, płynne serpentyny dróg Beskidu Sądeckiego, zrozumieć może pozornie nieprawdopodobny opis dopędzania bryczki, która już daleko odjechała. Jan, podobny do ciemnego ptaka, zbiegał w dół po zielonych spadzistościach łąki, po złotej stromiźnie pola, aby dopaść, dopędzić, dogonić, wyprzedzić nadjeżdżającą w tumanie pyłu bryczkę." - str. 129
"A bibiszcze było jak Barbakan." - str. 76
"Jego dokonania malarskie stały się w losie ojczystym nie garścią ulotnego piasku, ale "wielkim kamieniem", takim, jaki wielki dawne kładły w fundamenty i mury aby im nadać moc niewzruszoną." - str.103  
"Oczywiście, że pisali prawdę! Tylko prawdę niepełną. Życie Matejki z Teodorą nie było nieustannym piekłem - ale nieustannym przerzucaniem się z piekła do nieba najwyższych uniesień. Nigdy nie była to szara zwyczajność (nawet wśród pieluch, kleików, leków)..." - s.138
Zdjęcie ukazujące ile cytatów tego typu zaznaczyłam w przeczytanej połowie książki. A wybierałam tylko to co ciekawsze.


           Przez 250 stron, które zmęczyłam, Matejko cały czas nazywany jest Jasiem, nawet wtedy kiedy ma już żonę i 4 dzieci, a jego żona do końca życia pozostanie w mojej świadomości Teodorą-Dorą-Teosią-Osią. Do tego ogromna liczba postaci, które za każdym razem występują zapisane inaczej - raz pod nazwiskiem, innym razem imieniem lub przezwiskiem, tak że ciężko się połapać kto jest kim.

           Najgorszy jest chyba jednak brak krytycyzmu źródeł i wybór takich cytatów, które potwierdzają tezy autorki (pozostałe są pomijane milczeniem, albo dyskredytowane). Matejko ma być niezrozumianym przez społeczeństwo swoich czasów i prześladowanym przez arystokrację (i nie tylko), cierpiącym notoryczną biedę wielkim malarzem i wizjonerem. Szypowska wielokrotnie wykazała się brakiem wiedzy historycznej (dokładniejsze informacje można znaleźć w artykule Henryka Słoczyńskiego "Matejko i galicyjska mafia" w Biuletynie Historii Sztuki z 1985 roku).
           Jeżeli ktoś z Was będzie miał ochotę na zapoznanie się z biografią Jana Matejki, Marię Szypowską zdecydowanie odradzam. Podejrzewam również, że pozostałe jej książki z serii Ludzie żywi (o Asnyku i Konopnickiej) będą na podobnym poziomie. Co ciekawe, książka o Matejce doczekała się co najmniej 4 wydań, podobnie jak ta o Konopnickiej...

Maria Szypowska Jan Matejko wszystkim znany, Państwowy Instytut Wydawniczy 1976, s.459

sobota, 18 października 2014

Jo Nesbø "Karaluchy"


Niby nie powalił mnie Człowiek nietoperz, ale od razu zamówiłam sobie w bibliotece drugą część serii o Harry’m Hole i nie mogłam się doczekać kiedy w końcu trafi w moje ręce. No i w końcu się doczekałam.
            Harry po wydarzeniach z Człowieka nietoperza ponownie rzucił się w objęcia alkoholu. Ponieważ był dobrym śledczym dostał miejsce w biurze, pracuje w regularnych godzinach, a po pracy wypija kilka(naście) piw. Wszyscy znają jego problem, tym bardziej nie rozumie dlaczego to właśnie on zostaje wysłany do Tajlandii, gdzie zamordowano norweskiego ambasadora. Ponieważ znaleziono go w motelu-domu publicznym, Harry ma szybko rozwiązać sprawę, tak aby niewygodne fakty nie przedostały się do mediów.
            Hole szybko zaczyna odkrywać następne niepożądane dla norweskiego rządu fakty czym wywołuje niezadowolenie swoich przełożonych. Okazuje się bowiem, że nikomu nie zależy na rozwiązaniu tej sprawy, a nieudolny i wiecznie pijany Harry miał być tylko przykrywką. Policjant jednak nie odpuszcza i w tajemnicy przed swoimi zwierzchnikami razem ze swoją tajlandzką koleżanką po fachu kontynuują śledztwo. Tragedia, która wydarza się po drodze powoduje, że policjanci są jeszcze bardziej zdeterminowani.
             Ciężko było domyślić się kto jest winny, ponieważ Harry wszystkie fakty łączy w głowie, nikomu o nich nie mówiąc. Obstawiałam wszystkich po kolei (między innymi prawdziwego mordercę), ale z tak ograniczoną widzą i niewielkim materiałem do kojarzenia nie mogłam wytypować jednej osoby. Ostatecznie okazało się, że  była to osoba nam znana, a motyw nie był zbyt wyszukany.
Schemat Karaluchów jest identyczny do tego zastosowanego w Człowieku nietoperzu. Policjanci badają wszystkie ślady, kręcą się w kółko i nagle Harry doznaje olśnienia, wszystko mu się układa i sam domyśla się kto jest zabójcą. Tak samo jak w pierwszej części cyklu, osoba, która zabiła pojawia się na kartach opowieści dość szybko, a po drodze ginie ktoś inny związany ze sprawą. Podobna wydała mi się nawet scena pościgu za zabójcą.
Ostatecznie, tak samo jak Człowiek nietoperz, Karaluchy trzymały mnie na tyle w napięciu, że nie mogłam odłożyć książki bo chciałam wiedzieć co dalej. I mimo, że rozwiązanie sprawy znowu trochę mnie rozczarowało, to Karaluchy podobały mi się już trochę bardziej. Tym razem odczekam trochę zanim stanę w kolejce po kolejną część serii.


Jo Nesbø Karaluchy, Wydawnictwo Dolnośląskie, s.319

poniedziałek, 13 października 2014

Elizabeth Flock „Emma i ja”


To straszne ile niektóre książki muszą czekać na półce zanim je przeczytamy. Emma i ja leżała sobie kiedyś, bardzo dawno temu w koszu z tanią książką w jakimś supermarkecie. Naciągnęłam rodziców na 7 zł, a potem postawiłam na półce i tak sobie stała dobrych kilka lat. Cały czas miałam ją gdzieś w pamięci, ale od sięgnięcia po nią akurat teraz przekonała mnie wzmianka w jednymz felietonów na portalu lubimyczytać.
Carrie jest ośmioletnią dziewczynką mieszkającą z matką, ojczymem i sześcioletnią siostrą, Emmą. Rodzinie Parkerów daleko do ideału. W domu zawsze brakuje pieniędzy, Richardowi zawsze towarzyszy puszka piwa co skutkuje ciągłymi awanturami, a zgnębiona matka nigdy nie staje w obronie dziewczynek. Carrie stara się bronić młodszej siostry, jednak sama przyznaje, że to Emma jest tą odważniejszą i umiejącą się bić. Dziewczynki nie rozumieją wielu rzeczy, które dzieją się wokół nich, ale szybko nauczyły się kiedy trzeba unikać ojczyma i co oznaczają mamine zachowania. Mimo wszystko starają się zachowywać się normalnie, chodzą do szkoły, bawią się i pracują w miejscowym sklepie. Czasami mają dość i wtedy próbują uciec, chcą opowiedzieć o wszystkim pani nauczycielce albo przenoszą się w swój wyobrażony świat.
Kiedy czytałam powieść Elizabeth Flock myślałam momentami, że dziewczynki posługują się czasami zbyt trudnymi jak na swój wiek słowami, że to dziwne, że ich mama nie umie liczyć i czytać skoro chodziła do szkoły (wiemy to bo tam poznała tatę bohaterek). Ostatecznie wszystkie te niedociągnięcia gdzieś ulatują ze względu na wagę problemów poruszanych w tej książce. Dodatkowo zakończenie totalnie wbiło mnie w fotel. Co prawda już okładka zapowiada nam jakąś tragedię (szybko domyśliłam się co się stanie), ale to, co było potem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Emma i ja jest historią rodziny, w której przemoc jest codziennością. Opowiadana z perspektywy dziecka, wykorzystuje dość prosty język, nie mówi o wszystkim wprost, ale właśnie dzięki temu dobitniej pokazuje tragedię Carrie i Emmy i oddziałuje na czytelnika. Powoduje to również, że mimo trudnego tematu książka nie męczy psychicznie czytelnika, ale zostaje w głowie.
Jeżeli nie straszne Wam tematy przemocy domowej i nie przerażają Was książki pisane z perspektywy dziecka, polecam Wam Emmę i mnie.


Elizabeth Flock Emma i ja, Wydawnictwo Mira, s.383

wtorek, 7 października 2014

Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline de Maigret, Sophie Mas "Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś"


Na ogół nie czytam poradników, a ten trafił do mnie jako nagroda z facebook’owego konkursu wydawnictwa MUZA.
            Jest coś takiego we Francji, co od zawsze mnie fascynuje, a Paryż jest jednym z tych kilku miejsc na świecie, którą muszę zobaczyć przed śmiercią (jedno takie miejsce, Wenecję, odwiedziłam w zeszłym roku i moja miłość do tego miasta wzrosła dwukrotnie). Francuzka, czy też paryżanka, jest dla mnie uosobieniem eleganckiej, pewnej siebie i zawsze dobrze wyglądającej kobiety. Wiem, że to stereotypowe wyobrażenie, stworzone przez popkulturę, ale właśnie na takim stereotypie bazują autorki książki. Zauważalne jest jednak poczucie humoru, autoironia i dystans do siebie.
Bądź paryżanką z założenia miało przedstawić cechy współczesnej mieszkanki stolicy Francji. Podzielona na 5 części książka mówi naprzemiennie o wyglądzie, miłości, pracy, imprezach, dzieciach, jedzeniu i seksie. Informacje podane są w formie luźnych myśli, pojedynczych zdań, rzadziej historyjek i opowieści.
Można by powiedzieć, że mamy tu trochę przerost formy nad treścią, bo o ile książka jest naprawdę ładnie wydana (gruby, śliski papier, dużo zdjęć) to przydatnej treści znalazłam w niej niewiele. Czytając porady paryskich dziennikarek zdarzało mi się myśleć zarówno „o, tak robię”, jak i „tego nigdy nie zrobię” co znaczy, że każda z nas, kobiet, jest trochę paryżanką.
260 stron można streścić w kilku ogólnikach: zaakceptuj siebie taką jaka jesteś, do wszystkiego się przykładaj, ale udawaj że na niczym Ci nie zależy, imprezuj, kochaj i bądź kochana.
Co mi zostało po tej lekturze? Kilka filmów do obejrzenia, czerwone wino i camembert w lodówce i jeszcze większa ochota na wizytę w Paryżu. Tym razem po to, żeby przekonać się czy paryżanki są takie jak w kartach Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś.

Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline de Maigret, Sophie Mas Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś, MUZA, s.262


niedziela, 5 października 2014

Susan Minot „Wieczór”



Bohaterką najbardziej znanej powieści Susan Minot jest Ann. Poznajemy ją jako dwudziestokilkuletnią dziewczynę w drodze na wesele przyjaciółki. Szybko okazuje się, że są to wspomnienia 65-letniej Ann, która umiera na raka. Kobieta w ostatnich chwilach życia przypomina sobie jeden z najważniejszych weekendów jej życia.
Podczas tego weekendu Ann poznaje Harrisa Ardena, miłość swojego życia, „tego jedynego”. Od początku zainteresowanie Ann spotyka się ze wzajemnością i przeradza się w romans. Nie trwa on jednak zbyt długo ponieważ na wyspie pojawia się narzeczona Ardena. Początkowo mężczyzna jest w stanie porzucić dawną miłość lecz kiedy okazuje się, że Maria jest w ciąży, mężczyzna wybiera zamiast chwilowej namiętności, bezpieczną, znaną sobie drogę. Ann nigdy jednak o nim nie zapomni. W ostatnich chwilach jej życia, kolejni mężowe zlewają się w jedno, nie jest w stanie ich od siebie odróżnić, ale wspomnienie Harrisa jest żywe i dokładne.
Wspomnienia z wesela przeplatają się z tym co dzieje się wokół Ann dzisiaj. Pojawiają się przebłyski i fragmenty rozmów jej dzieci i przyjaciół oraz mniej jasne myśli i urywki z dawnego życia.
Wieczór jest książką ciężką w lekturze. Pisana jest poetyckim językiem, ale momentami miałam wrażenie, że autorka próbuje na siłę nadać tekstowi liryczności. Nieuporządkowana i chaotyczna narracja, ogromna liczna postaci (do samego końca nie byłam w stanie wszystkich rozróżnić), brak znaków interpunkcyjnych w niektórych częściach, powodują, że ciężko jest się skupić i wejść do świata Ann.
Rozumiem, że taki sposób narracji miał przybliżyć punkt widzenia otumanionej przez leki, cierpiącej Ann. Ostatecznie jednak fabuła niczym mnie nie zaskoczyła, a sama książka okropnie mnie wymęczyła.

Wieczór znany jest szerszej publiczności z ekranizacji z 2007 r. z Claire Danes i Patrickiem Wilsonem w rolach głównych.



Susan Minot Wieczór, Zwierciadło, s. 268

środa, 1 października 2014

Jane Austen "Opactwo Northanger"


Straszny miałam problem z wyborem kolejnej lektury. Każda książka, którą brałam do ręki wydawała mi się nieodpowiednia na ten dzień, każdą odkładałam na półkę ze zniechęconą miną. Dawno już nie miałam takiego problemu. Na pewno wizyta w bibliotece byłby tu ratunkiem, ale przez cały tydzień nie miałam takiej możliwości i musiałam korzystać z tego co stoi na półkach.
Wielu blogerów we wpisach „jesiennych” pisze o tym, że w tym okresie dobrze czyta im się opowieści o mrocznych zamkach i opactwach. Pomyślałam, że może faktycznie to to czego mi trzeba i tak wygrzebałam Opactwo Northanger (tytuł się zgadza, prawda? ;) ). Z dorobku Jane Austen, do tej pory, czytałam tylko Dumę i uprzedzenie, Perswazje znam z filmu, więc czas najwyższy nadrabiać te zaległości.
Bohaterką Opactwa jest siedemnastoletnia Katarzyna Morland, córka pastora z Fullerton. Katarzyna zostaje zaproszona przez zaprzyjaźnionych sąsiadów do towarzyszenia im w czasie wyjazdu do uzdrowiska Bath. Mimo, iż bywa z panią Allen na balach i w teatrze, obie nie znają nikogo i cierpią na brak towarzystwa. Pewnego dnia w pijalni dochodzi do spotkania pani Allen z jej przyjaciółką z dawnych czasów – panią Thorpe, która w Bath przebywa z córkami. Katarzyna szybko zaprzyjaźnia się z najstarszą panną Thopre, Izabelą. Dodatkowo w Bath pojawiają się bracia Katarzyny i Izabeli, którzy jak się okazało również żyją w przyjaźni. Mężczyźni starają się zabawiać dziewczęta organizując im wycieczki i spotkania, czyniąc im przy tym awanse. Katarzyna myśli jednak o kimś innym i w ogóle nie dostrzega podchodów, które czyni John Thorpe. Myśli młodej panny skierowane są ku Henry’emu Tilney’owi, którego poznała na jednym z balów. Pan Tilney przebywa w uzdrowisku razem z siostrą i ojcem, Katarzyna postanawia więc zaprzyjaźnić się z Eleonorą i w ten sposób zbliżyć się do jej brata. Pobyt w Bath szybko dobiega końca, ale nie oznacza to końca znajomości z Tilney’ami. Katarzyna zostaje bowiem zaproszona do ich rodzinnej posiadłości, tytułowego opactwa.
Katarzyna jest dziewczyną nieobytą, bardzo naiwną, czasami głupiutką. Jej zachowania i sposób myślenia non stop wywoływały u mnie uśmiech (czasami politowania), ale myślę że nie sposób jej nie polubić. Również wygadany i oczytany pan Tilney od początku budzi sympatię. Przeciwieństwem tej pary są wyrachowani i zadufani w sobie Izabela i jej brat John. I mimo, że od początku wiadomo jak skończy się ta powieść z przyjemnością przerzucałam kolejne jej kartki.
Przyznam, że spodziewałam się trochę mroczniejszych klimatów rodem z powieści sióstr Brontë. Bohaterki zaczytują się co prawda w gotyckich powieściach grozy (Tajemnice zamku Udolfo trafiły na moją listę „do przeczytania” – muszę się przecież dowiedzieć co kryło się za czarną kotarą!), ale Austen pokazała raczej jak takie młode, głupiutkie istotki mogą wpłynąć takie powieści.
Po niecałych 100 stronach Opactwo Northanger przestałam mieć wrażenie, że to nie to na co miałam ochotę i wczułam się w uzdrowiskową atmosferę Bath oraz mroczne wyobrażenia o Northanger. Przy najbliższej wizycie w bibliotece zapuszczę się między półki w poszukiwaniu czegoś w podobnych (lub trochę mroczniejszych) klimatach.
         Opactwo Northanger zostało zekranizowane w 2007 roku. Rolę Katarzyny zagrała Felicity Jones, a Henry’ego Tilney’a JJ Fields.



Jane Austen Opactwo Northanger, Oxford Educational, s.239

piątek, 26 września 2014

Krystyna Janda „Różowe tabletki na uspokojenie"


Kupiłam tę książkę jako dodatek do jakiegoś zamówienia, żeby dobić do kwoty z darmową wysyłką (lepiej zapłacić 20 zł na dodatkową książkę, niż 15 za wysyłkę, nie?). Kiedy kończyłam Lawendowy pokój, nagle, ni stąd ni zowąd, przypomniałam sobie o tej książce i wiedziałam że musi być następną, którą przeczytam.
Różowe tabletki to zbiór esejów pisanych przez znaną wszystkim aktorkę, Krystynę Jandę, i publikowanych na łamach Urody i Pani w latach 1996-2002. To moja pierwsza styczność z tekstami pisanymi przez Jandę, stąd nie wiedziałam czego się spodziewać, w jaki sposób aktorka pisze. Sama mówi, że bardzo lubi pisanie, sprawia jej to radość i wiele razy słyszała, że robi to dobrze.
Felietony z definicji są formą osobistą, traktują często o rzeczach prywatnych, związanych z dniem codziennym. Takie też są felietony Jandy. Pisze w nich o mężu, dzieciach, starym tapczanie, psi i spotkaniach z fanami. W niektórych mówi o frustracji codziennością, w innych wyraża miłość do swojego telefonu komórkowego, a w następnym daje rady „jak być kobietą”.
Wszystkie felietony pisane są w sposób elegancki i poważny, część z przymrużeniem oka – te podobały mi się najbardziej. Szczerze uśmiałam się czytając anegdotki o Januszu Gajosie (takie rzeczy trzeba dodawać do biografii, od razu robi się ciekawiej i widać człowieka – tak a poropos Gajosa Elżbiety Baniewicz), o dziecięcej książeczce do nabożeństwa, wizycie w Izraelu czy wierze w zabobony.
Krystyna Janda jest dojrzałą, doświadczoną kobietą i do takich kobiet pisze. Myślę, że za 15-20 lat moje odczucie po lekturze wyglądałyby inaczej. Dziś, zaznaczyłam sobie kilka felietonów, które szczególnie mi się podobały, aby  kiedyś porównać sobie te wrażenia.


Krystyna Janda Różowe tabletki na uspokojenie, Wywadnictwo W.A.B., s.248

poniedziałek, 22 września 2014

Seria komiksów „Noe"

Dziś będzie trochę inaczej bo o serii czterech komiksów Noe wyreżyserowanych przez Darrena Aronofsky’ego, a narysowanych przez Niko Henrichona. Komiksy to totalnie nie moja bajka, nigdy ich nie czytałam, nie kupowałam, nie znam się po prostu. Jednakże Darren Aronofsky jest moim ulubionym reżyserem, a The Fountain jest arcydziełem filmowym (chociaż pewnie i tak go nie rozumiem ;) ). W tej sytuacji nie mogłam przejść obojętnie wobec konkursu organizowanego przed wydawnictwo Sine Qua Non, w którym można było wygrać cały komplet Noego. Udało mi się, co bardzo mnie cieszy gdyż sama bym ich pewnie nie kupiła (36,90 za tom, a czytania wszystkich czterech może na godzinę; chyba bym się zapłakała).
Wszyscy znamy biblijną historię Noego. W przeciwieństwie do innych ludzi żyje w zgodzie z Bogiem, za co zostaje nagrodzony – Bóg ostrzega go przed potopem, nakazuje zbudować arkę i umieścić na niej pary wszystkich żyjących stworzeń oraz cała rodzinę żonę i trzech synów i ich żony.
Pewnie ktoś kto pamięta tę historię jedynie z lekcji religii i polskiego w szkole nawet nie zauważy wielu różnic między wersją biblijną a komiksową. Specjalnie do tej recenzji, odświeżyłam sobie wersję z Księgi Rodzaju (co prawda w tłumaczeniu „Biblii Tysiąca Błędów”, ale myślę, że w tym wypadku nie ma większej różnicy). Zrobiłam to mając na uwadze głosy moich niektórych wierzących znajomych, który po obejrzeniu filmu byli wielce oburzeni.
Ogólny zarys historii w komiksach pokrywa się z tym biblijnym. Noe nie ma jednak bezpośredniego kontaktu z Bogiem, cała jego wiedza pochodzi z niejasnych wizji, które go nawiedzają. Bohater stwierdził więc, iż Bóg pragnie aby człowiek całkowicie wyginął, a arka jest sposobem ratunku dla zwierząt. Dlatego właśnie, tylko jego najstarszy syn, wsiada na arkę ze swoją bezpłodną żoną.
Tym, co rzuci się w oczy każdemu, jest obecność na ziemi aniołów, które po upadku człowieka postanowiły zejść z nieba, aby im pomóc, co zaowocowało utratą anielskiego wyglądu. Fakt, biegające po ziemi anielskie olbrzymy mogą być dość zaskakujące, ale na pewno urozmaicają i tak dość prostą fabułę.Największy nacisk w tej historii jest nałożony na wyrzuty sumienia, które męczą Noego, widzimy jak przygniata go waga decyzji, które musiał podjąć. Mimo to do samego końca jest wierny swoim przekonaniom. Jego determinacja w próbach zgładzenia ludzkości za wszelką cenę i efekt, który osiągnął, rodzą pytanie – czy potop, który miał oczyścić ziemię ze zła i nienawiści, faktycznie spełnił swą funkcję?
Komiksy Noe w zdecydowanie większej części są do oglądania niż czytania, obraz dominuje nad tekstem. Świat przedpotopowy wygląda jak z filmów postapokaliptycznych, zarówno kolorystycznie, jak sposobem przedstawienia (spalona ziemia, ruiny, grzejące na pomarańczowo słońce – patrząc na ilustrację czuję lecący po placach pot). Część potopowa wykorzystuje całą gamę szarości i błękitów, wśród których często ciężko dostrzec konkretne figury i postacie.

Jak już wspominałam, nie znam się na komiksach więc ciężko oceniać mi rysunek w tej serii. W moim odczuciu jest to fajny, typowo komiksowy rysunek. Każdą ilustrację dokładnie obejrzałam, wydaje mi się, że kreska Henrichona pasuje do historii, którą ilustrował.


Dla fanów Darrena Aronofsky’ego pozycja obowiązkowa. Fani komiksów na pewno już znają. A osobom, które nie lubią historii alternatywnych i które wykorzystanie postaci biblijnej w inny niż klasyczny sposób uważają za profanację – nie polecam. Po co się stresować? A w ogóle to mam trochę wrażenie, że to taka męsko historia i mężczyznom bardziej przypadnie do gustu.
Oczywiście na podstawie serii komiksów Aronofsky nakręcił też film Noe. Wybrany przez Boga, którego jeszcze nie widziałam. Mimo, że to mój ulubiony reżyser, najpierw musiałam przecież przeczytać komiksy ;)



Darren Aronofsky, Ari Handel, Niko Henrichon Noe, tomy 1-4, Wydawnictwo Sine Qua Non


czwartek, 18 września 2014

Nina George „Lawendowy pokój"


Lawendowy pokój  jest jedną z tych powieści współczesnych, która (przynajmniej w Polsce) miały bardzo głośną i rozbudowaną akcję promocyjną. Wydaje mi się, że ciężko było o niej nie usłyszeć tym bardziej, że opis mówi o Janie Perdu, właścicielu pływającej księgarni o wszystko mówiącej nazwie Apteka Literacka. Każdy miłośnik czytania marzy o takim miejscu, gdzie mógłby przyjść, a miły Pan czy Pani wręczyła mu książkę odpowiednią do jego nastroju i szalejących w głowie myśli. Samy pomysł był więc super, wykonanie odbiegło jednak niego od moich oczekiwań.
            Paryskiego księgarza, Jeana Perdu, poznajemy kiedy do jego kamienicy wprowadza się Catherine, wyrzucona przez męża z domu bez jakiegokolwiek majątku, a panie zarządzające kamienicą namawiają go aby oddał Catherine niepotrzebne mu meble. Aby to uczynić Jean musi otworzyć pokój, który jako bolesne wspomnienie dawnej miłości od 21 lat jest zastawiony regałem z książkami. W ten sposób do jego rąk trafia nieotwarty list, który otrzymał dwadzieścia lat wcześniej od Manon. Kiedy Perdu poznał zawartość listu, wskoczył na swoją księgarnianą barkę i nie zastanawiając się długo ruszył przed siebie. Ku jego nieszczęściu, w ostatniej chwili na barkę wskoczył jego sąsiad, młody pisarz Max Jordan. Panowie razem wyruszają w podróż francuskimi kanałami – jeden w poszukiwaniu inspiracji, drugi miłości, obaj w poszukiwaniu siebie. I jeszcze tajemniczego autora(ki) Zorzy polarnej – ukochanej książki Perdu. Po drodze zawierają znajomości z mieszkańcami innych łodzi, ze znanym pisarzem, z włoskim kucharzem i z mistrzem gildii księgarzy literackiego miasteczka. W końcu porzucają barkę i drogą lądową udają się coraz bardziej na południe, tam skąd pochodziła Manon i jeszcze dalej.           
Nie czytałam żadnych opisów i rozbudowanych recenzji tej książki żeby nie zdradzać sobie zbyt wiele (ale docierały do mnie same zachwyty). Spodziewałam się opowieści o Aptece Literackiej, o tym jak Jean leczy ludzi książkami, o ich mocy i o tym za co wielu z nas kocha czytanie. Dostałam zaś powieść drogi. I to drogi pięćdziesięcioletniego faceta ze złamanym sercem, który dowiaduje się, że przez dwie dekady cierpiał przez to że uniósł się honorem i teraz próbuje się pozbierać.
         Tak więc mimo, że w sumie całkiem miło spędziłam czas (chociaż momentami czytanie szło dość opornie) przy Lawendowym pokoju jestem rozczarowana. To chyba kwestia zbyt wysokich oczekiwań. Nie tej pory roku i nastroju. Myślę, że chłodny wieczór, kocyk, ciepła herbata, gruby sweter i kot na kolanach dodałyby jej uroku. I odrobina nieszczęścia w życiu, żeby Lawendowy pokój mógł spełnić swoją pocieszająco-antydepresyjną rolę. Bo myślę, że na takie przypadłości Jean Pardu przepisywałby tę opowieść.


Nina George Lawendowy pokój, Wydawnictwo Otwarte, s.338

czwartek, 11 września 2014

Sue Monk Kidd „Sekretne życie pszczół”


Rzadko zdarza się, że jakaś książka trafia na moją listę „chcę przeczytać” i od razu jest czytana. Sekretne życie pszczół było jedną z takich pozycji. Czytając zapowiedź Czarnych skrzydeł, najnowszej książki Sue Monk Kidd, wrzuciłam jej wcześniejszą powieść na półkę do przeczytania, a dwa dni później odebrałam ją z biblioteki i sama nie wiem dlaczego na nią padło. Chyba mam chwilowo dość kryminałów ;)
Bohaterką Sekretnego życia pszczół jest 14-letnia Lily, która po śmierci matki mieszka z ojcem na farmie brzoskwiń. T.Ray, bo tylko tak zwraca się to niego dziewczynka, nie umie obdarzyć Lily ojcowską miłością, wyładowuje na niej swoje frustracje i wykazuje się wyjątkową kreatywnością w wymyślaniu kar. Lily nigdy nie rozumiała dlaczego ojciec tak się zachowuje. Pragnąc rodzicielskiej miłości tęskni do stworzonego przez siebie obrazu idealnej matki. Miarka się przebiera kiedy czarnoskóra opiekunka Lily, Rosaleen, chcąc zarejestrować się jako wyborca (właśnie została podpisana ustawa o prawach obywatelskich) zostaje pobita i zamknięta w areszcie, a T.Ray chcąc zburzyć obraz matki stworzony przez dziewczynkę, twierdzi iż ta wcale jej nie kochała bo uciekła zostawiając ją z ojcem. Lily pomaga uciec Rosaleen i razem uciekają do Tiburonu, miejscowości, której nazwa widnieje na obrazku Czarnej Madonny pozostawionym przez jej matkę. Tam trafiają do lokalnej pasieki prowadzonej przez trzy czarnoskóre siostry, które postanawiają pomóc zbiegom.
Sekretne życie pszczół to bardzo pozytywna i ukazująca wiele problemów powieść. Nie da się nie zauważyć, że autorkę interesuje problem rasizmu i dyskryminacji osób kolorowych (cały czas nie mogłam się pozbyć skojarzeń ze Służącymi, mimo że w tym przypadku oglądałam tylko film). Książka pokazuje moc przyjaźni stojącej ponad podziałami i stereotypami (kolor skóry, wiek), przyjaźni, która pomaga zwalczyć poczucie winy i uwierzyć w siebie.
Historia zawarta w powieści Sue Monk Kidd bardzo mi się podobała, wciągnęła mnie tak, że przeczytałam ją w dwa dni i nie było opcji, że zajmę się czymś innym. Bardzo polecam książkę, a sama wyruszam na poszukiwanie filmu na jej podstawie. J

Sue Monk Kidd Sekretne życie pszczół, Wydawnictwo Albatros, s. 317

wtorek, 9 września 2014

Izabela Szolc „Żona rzeźnika”


Ciężka sprawa z tą książką. Przeczytałam o niej na jakimś blogu, ale za nic nie mogę skojarzyć na którym. Najpierw zainteresowała mnie okładka (dobrze, że coraz więcej książek w Polsce ma takie ciekawe graficznie okładki), następnie zaciekawił temat kanibala Karla Denke. Kanibalizm, temat jakkolwiek kontrowersyjny i obrzydliwy, za sprawą książek, filmów i (bardzo dobrego) serialu o Hannibalu Lecterze wszedł na salony kultury i w ogóle tam nie dziwi. Jednak, w przeciwieństwie do Hannibala, Karl Denke jest postacią autentyczną, która żyła na przełomie XIX i XX w. w Münsterbergu (ob. Ziębice), zabijała bezdomnych mężczyzn i przerabiała ich na konserwy, mydło, sznurówki i pasy (nic nie mogło się zmarnować). Więcej możecie przeczytać o nim na Wikipedii.
Książkę czytało mi się dość ciężko. Myślałam „200 stron, co to jest? Chwila moment i będzie przeczytane.”. Okazało się, że szło mi powoli i zajęło 4 dni. Narracja jest przerywana, przeskakuje w miejscach i czasie, czasami dotyczy przeszłości innych postaci (Karla, kaleki Voigta).
Znowu będę mówić o Hannibalu, ale wydaje mi się, że ciężko nie robić takiego porównania. Nie ma tu tej elegancji, wysmakowania, która jest tak bardzo charakterystyczna dla Lectera, Karl Denke jest prostym rzeźnikiem, niezbyt wykształconym, niezauważanym przez ojca, nienawidzonym przez rodzeństwo. Z ludziny nie robi wyszukanych dań, zamyka je w konserwach, moczy w zwyczajnych marynatach. A jednak sposób przedstawienia powoduje, że Karl podobnie jak Hannibal nie wzbudza naszej niechęci, nie budzi odrazy. Dlaczego? Jutta go broni, Jutta go przedstawia, opowiada tak jakby to co robili było normalne. A my takie tłumaczenie przyjmujemy, dopóki nie przypomnimy sobie, że to było NAPRAWDĘ.

PS. Jeżeli ktoś jeszcze nie oglądał serialowego Hannibala, gorąco polecam. Jeden z najlepszych aktualnie trwających seriali i jednocześnie mój ulubiony.


Izabela Szolc Żona rzeźnika, Wydawnictwo Amea, s.209

czwartek, 4 września 2014

Guy de Maupassant „Mont-Oriol”


Na pewno wszyscy znacie to uczucie, które pojawia się gdy podczas spaceru, wyjazdu czy zakupów mol książkowy dostrzega kiermasz książek. Kiedy byłam w tym roku w Zakopanem zauważyłam taki stragan tuż obok Wielkiej Krokwi. Młoda dziewczyna, na pewno młodsza ode mnie, siedziała sobie na ławeczce, a tuż obok na stole i w kartonie leżały porozkładane książki. Stare, bardzo stare i całkiem nowe. Bez cen, tak, że można było się targować i wyrwać za grosze to na co się miało ochotę. Ciężko było się zdecydować, tyle nieznanych tytułów i ciekawych okładek. Ostatecznie nabyłam trzy sztuki za całe 15 zł i w ten sposób trafiła w moje ręce książka, o której autorze wikipedia mówi (dzisiaj bo miesiąc temu mówiła tylko po francusku, a ja w tym języku nie rozumiem ni w ząb) iż jest on przedstawicielem nurtu dekadenckiego i naturalistycznego w powieści francuskiej. A skusiła mnie okładką. ;)
            Akcja Mont-Oriol toczy się w niewielkiej uzdrowiskowej miejscowości Enval, w której właśnie zaczął się sezon i zjechali się kuracjusze. W uzdrowisku działa trzech konkurencyjnych lekarzy, z których każdy ma inne poglądy na temat wód mineralnych, leków i ćwiczeń. Wśród gości Evnal znalazł się margrabia de Ravenel, jego syn Gontran z przyjacielem Pawłem Bretigny i córka Christiana z mężem Willem Andermattem.
            Już pierwszego dnia po przyjeździe do sanatorium gości czeka nie lada atrakcja – Oriol, najbogatszy chłop w okolicy, który jest właścicielem ogromnych winnic, będzie wysadzał wielki głaz, który znajduje się pośrodku jednej z nich. Na miejsce ściągnęli kuracjusze, mieszkańcy Enval i okolicznych wiosek – wszyscy chcieli zobaczyć to co planowane było od wielu lat. Jakież było zdziwienie zgromadzonej publiczności gdy spod wysadzonego głazu trysnęło nowe źródełko! Andermatt, bankowiec i Żyd z nosem do interesów, od razu zwietrzył okazję do zrobienia biznesu i postanowił otworzyć w tym miejscu nowe uzdrowisko. Zajęty dogadywaniem się z Oriolami, badaniem właściwości nowej wody i szukaniem innych źródeł całkowicie zapomniał o obecności swojej żony.
Chrystiana tymczasem korzystała z uroków Enval, brała mineralne kąpiele, które miały pomóc jej zajść w ciąże, spacerowała i wypoczywała w towarzystwie ojca, brata i Pawła. Takie okoliczności sprzyjały romansowi rodzącemu się między młodą dziewczyną i panem Bretigny.
Sezon szybko się kończy, goście wracają do Paryża, a w Enval buduje się na kolejny rok nowy kurort nazwany Mont-Oriol. Kiedy w następnym roku rodzina margrabiego zjeżdża do Mont-Oriol Gontran stoi na skraju bankructwa, Andermatt zaślepiony zyskiem zajmuje się interesami i zarządzaniem uzdrowiskiem, a Chrystiana będąca w zaawansowanej ciąży cierpni z powodu oddalającego się od niej Pawła. Drugi pobyt w uzdrowisku kręci się przede wszystkim wokół Gontrana i jego starań o rękę jednej z córek starego Oriola, a kończy narodzinami córki Chrysiatny i jej chorobą.
Mont-Oriol pokazuje ile ludzie są w stanie poświęcić i jak bardzo oszukać innych byle tylko uzyskać z tego jakieś korzyści. Oriol i Andermatt, którzy opłacają paralityka aby zdrowiał od kąpieli w ich wodzie, Gontran który pchnie siostrę do małżeństwa tylko po to aby korzystać z pieniędzy szwagra i który sam musi zorganizować sobie bogaty ożenek, wbrew własnym upodobaniom i uczuciom czy lekarze, którzy zamiast leczyć liczą na zyski i sławę większą od konkurenta są ilustracją ówczesnej sytuacji we Francji, która kilka lat po wydaniu tej powieści pogrążyła się w skandalu związanym z budową Kanału Panamskiego.
Kiedy zaczynałam czytać tę powieść myślałam, że trafiłam na zwykłe letnie romansidło z epoki (wątek miłosny da się wyczuć już od pierwszych stron i zajmuje on sporą część książki). Nie spodziewałam się, że dojrzę w niej coś więcej co jest miłym zaskoczeniem.


Guy de Maupassant Mont-Oriol, Czytelnik,  s.302

niedziela, 31 sierpnia 2014

Jo Nesbo „Człowiek nietoperz"


Staram się być porządnym czytelnikiem i czytać książki z serii po kolei. Stąd, kiedy w końcu postanowiłam wziąć się za kryminały Jo Nesbø, wybór mógł być jeden – Człowiek nietoperz.
            Już na pierwszej stronie poznajemy Harry’ego Hole, norweskiego policjanta łączącego wszystkie tomy cyklu. Mimo to, długo nic o nim nie wiemy. Gdyby nie kwestionariusz umieszczony na skrzydełku okładki, nie wiedziałabym ani jak Harry wygląda, ani ile ma lat. Są tam też informacje totalnie niepotrzebne, a nawet sprzeczne w kontekście tej książki (w nieformalnym związku z Rakel Fauke, samotną matką Olega­ – widział ją ktoś w Człowieku nietoperzu? Chociaż jedno słowo wzmianki?) O jego problemach z alkoholem i co z nich wynikło, dowiadujemy się dopiero w drugiej części książki.
            Harry zostaje wysłany do Sydeny, aby pomóc tamtejszym policjantom w śledztwie dotyczącym zgwałconej i zamordowanej rodaczki, Inger Holter. Norwegiem od początku „opiekuje się” funkcjonariusz aborygeńskiego pochodzenia, który oprócz spraw związanych z dochodzeniem, zapoznaje Harry’ego z kulturą i realiami życia w Australii. Przez większą część powieści, śledczy kręcą się w kółko, a Harry, mimo że czuje iż coś mu umyka, nie może dojść do tego co to jest. Zanim wszystko poukłada mu się w głowie i dojrzy brakujące szczegóły, zginą następne trzy osoby. Śmierć jednej z nich wstrząśnie bohaterem tak bardzo, że znowu zaprzyjaźni się z whisky. Nawet w alkoholowym zamroczeniu prześladuje go sprawa Inger. W końcu zaczyna kojarzyć pewne fakty i wpada na to co od początku miał pod samym nosem.
            Nie wiem, jakoś tak ciężko jest mi wyrazić jednoznaczną opinię na temat pierwszej części cyklu z Harrym Hole. Z jednej strony podobało mi się na tyle, że ustawiłam się już w kolejkę po Karaluchy i nie poszłam spać dopóki nie doczytałam ostatnich 50 stron mimo, że ledwo patrzyłam na oczy. A z drugiej, po takich zachwytach nad Nesbø spodziewałam się większego „łał”.
Dość szybko miałam swoją koncepcję kto zabił, a kiedy została obalona, szybko wytypowałam prawdziwego mordercę. Nie przekonała mnie jednak postać zabójcy. Jego motywacja (ta może mniej) i związki z innymi postaciami (szczególnie jedną) wydają mi się naciągnięte. Psychopata który mówi „jestem psychopatą, wiem o tym i się do tego przyznaję” też jest dla mnie jakiś taki… mało prawdopodobny.
Jak na kryminał, dość fajnie Nesbø ukazał w tle problem multikulturowości Australii (chociaż dobrze zarysowane tło, ukazujące problemy społeczeństwa to chyba jedna z cech charakterystycznych dla skandynawskich powieści kryminalnych). Zwrócił uwagę na to, że Aborygeni są traktowani są gorzej od białych, a dużo łatwiej jest im boksować się w półlegalnych klubach, niż zdobyć wykształcenie i piąć po szczeblach kariery. Co oczywiście rodzi kompleksy i chęć odwetu.
Wychodzi na to, że był potencjał, ale zakończenie ostatecznie rozczarowało. Pocieszające jest to, że nie jestem jedyną osobą, którą pierwsze spotkanie z Harrym Hole rozczarowało (a nie wszyscy zaczynają od początku serii), a pierwszy tom podobno należy do słabszych.

PS. Proszę o podpowiedź, jak właściwie czyta się nazwisko Hole? Skoro nie „dziura” i nie „święty” - jakieś inne propozycje? :D




Jo Nesbø Człowiek nietoperz, Wydawnictwo Dolnośląskie, s. 340

czwartek, 28 sierpnia 2014

Stephen Clark „1000 lat wkurzania Francuzów"

Po kolejnej dłuższej absencji spowodowanej wypadem w Bieszczady (gdzie nie było czasu i siły na czytanie oraz nie było zasięgu telefoniczno-internetowego na pisanie) wracam, mam nadzieję, na stałe.

            Książkę o której zamierzam dzisiaj napisać zaczęłam słuchać w formie audiobooka już dawno, dawno. Rzadko sięgam po audiobooki ponieważ słucham je tylko podczas prasowania i jedna książka rozciąga się na ogromnie długi okres czasu. Tym razem zdecydowałam się na taką formę pod wpływem recenzji na Czytam, bo lubię. Kiedy okazało się, że chcę do niej wrócić po kilku miesiącach przerwy nie pamiętałam w którym miejscu skończyłam, a z treści umiałam przywołać tylko pojedyncze, wyrwane z kontekstu wydarzenia. Postanowiłam więc iść do biblioteki i sięgnąć po to tomisko w wersji papierowej. Myślę, że dobrze na tym wyszłam bo z pozostałej części książki na pewno zapamiętam dużo więcej niż z tych 3 czy 4 przesłuchanych rozdziałów.
            Stephen Clark opowiada o stosunkach angielsko-francuskich przez ostatnie 1000 lat. Opowiada o wydarzeniach wielkich - o wojnach i bitwach, przepychankach między królami, politykami i dowódcami, o Wilhelmie Zdobywcy i Joannie d'Arc, ale także wydawałoby się błahych jak pochodzenie szampana. bagietki i ratowaniu winorośli. A wszystko to robi w sposób humorystyczny, ukazując wady obu narodów (chociaż jako Anglik skupia się na pokazaniu przywar francuskich).
            I mimo, że czasami opis kolejnej bitwy czy wojny już mnie nudził, za chwilę dostawałam puentę, która wywoływała wybuch głośnego śmiechu. No i co z tego, że w nawale informacji i postaci niektóre z nich nadal mi się myliły skoro autor tłumaczy to tak:

wówczas obowiązywał edykt, na mocy którego wszystkie kobiety w rodzinie królewskiej musiały nosić imię Maria - chodziło o to, żeby doprowadzić do szału przyszłych czytelników książek poświęconych historii tego okresu.

            Polecam 1000 lat wkurzania Francuzów osobom, które lubią historię, przedstawioną czasami w niekonwencjonalny sposób i takim, które lubią się pośmiać z inteligentnego żartu. Polecam ją zarówno franko- i anglofilom, jak i tym, którzy za tymi nacjami nie przepadają. Myślę, że każda z tych osób znajdzie tu coś dal siebie. Ja bawiłam się bardzo dobrze, czego dowodem może być zdjęcie ;)



 

Stephen Clark 1000 lat wkurzania Francuzów, W.A.B., s. 464