poniedziałek, 21 grudnia 2015

Janet Evanovich "Po trzecie dla zasady"


Najwyraźniej zapałałam do Śliwki większą sympatią niż mi się wydawało. Kiedy bowiem kręciłam się po bibliotece nie mogąc się na nic zdecydować, kilka razy bezwiednie trafiałam przed regał z kolorowymi grzbietami serii Janet Evanovich. Wzięłam kolejny tom i znowu przepadłam na kilka godzin.
Tym razem Stephanie musi doprowadzić do aresztu Wujaszka Moe, który jest szanowanym w całym Grajdole właścicielem sklepu ze słodyczami. Wujaszka zatrzymano na rutynową kontrolę drogową, a przyskrzyniono za noszenie ukrytej broni. Oczywiście, nie mogłoby być za łatwo. Najpierw Stephanie musi uporać się z niechętnymi wobec jej działań mieszkańcami Grajdoła, by następnie przekonać się, że sprzedawca cukierków, nie jest taki niewinny, za jakiego wszyscy go mają i… maczał palce w handlu narkotykami. Standardowo już, do śledztwa Stephanie włącza się Joe Morelli, a dodatkową pomoc bohaterki stanowi była prostytutka, a obecnie sekretarka Vinniego, Lula.
Trzeci tom utrzymuje się na podobnym poziomie jak poprzednie. Stephanie nadal robi głupoty, mama Plum nadal marzy jedynie o ponownym zamążpójściu córki, a babcia Mazurowa nadal nie trafi wigoru (i nadal pozostaje moją ulubioną postacią). Tą część czytałam w domu, a P. kilkanaście razy pytał, z czego tak się chichram pod nosem. Czytelnikom, którzy kibicują związkowi Stephanie i Joe’mu na pewno spodoba się fakt, że ich relacja wkroczyła na drogę rozwoju, nie tracąc przy tym całego uroku, który miała dotychczas.

Jesienią i zimą, kiedy mój organizm domaga się snu o każdej porze dnia i nocy, ciężko jest mi skupić się na lekturze. Książki takie jak Po trzecie dla zasady pozwalają mi przetrwać ten trudny czytelniczo okres. Nie należą one do takich, które na długo zapadają w pamięć. Przyznam szczerze, że opisując ją po miesiącu miałam problem żeby przypomnieć sobie dokładnie, o co chodziło w sprawie Wujaszka Moe. W pamięci pozostaje jednak ogólne wspomnienie dobrej rozrywki. To jest ich urok i dlatego za jakiś czas z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy. 

Janet Evanovich Po trzecie dla zasady, Fabryka Słów, s.421

Tom 1 "Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy"
Tom 2 " Po drugie dla kasy"

sobota, 12 grudnia 2015

Wywody booki na temat sztuki #1 Grzech. Obrazy grzechu w sztuce europejskiej od XV do pocz. XIX w., Muzeum Narodowe w Gdańsku


Pierwszy wpis nowego cyklu będzie dotyczył dużej wystawy czasowej zorganizowanej przez Muzeum Narodowe w Gdańsku. Jeśli jeszcze nie wiesz, o co chodzi z Wywodami booki na temat sztuki zajrzyj do posta sprzed dwóch tygodnia.

Słowem wstępu

Wystawa Grzech jest trzecią dużą wystawą organizowaną przez Muzeum Narodowe w Gdańsku we współpracy z Muzeum Narodowym Brukenthala w Sibiu (Rumunia),
           Zgodnie z opisem ma ona ukazać „różne konotacje i postaci grzechu: religijne, społeczne, polityczne, obyczajowe czy filozoficzne.” Z kolejnych akapitów dowiadujemy się, że chodzi jednak o grzech w kontekście religijnym i to przede wszystkim chrześcijańskim. Po obejrzeniu ekspozycji mogę dodać, że poza grzechem samym w sobie, uwzględniono też jego konsekwencję, czyli śmierć, przeciwieństwo, czyli cnoty.



Od początku, czyli wernisaż…

Mimo, że wystawa była planowana od dawna to data wernisażu nie była znana do samego końca. Tak, więc kiedy w końcu poznałam datę, całe moja plany ustawiłam pod tę uroczystość. Jakież było moje rozżalenie, kiedy 30 października weszłam na stronę Muzeum żeby upewnić się gdzie i o której mam się stawić, a zamiast tego zobaczyłam, że wernisaż jest… za tydzień. Szkoda tylko, że mimo iż MNG utworzyło wydarzenie na Facebooku i promowało tam wystawę, zapomniało wcześniej uprzedzić o przesunięciu daty otwarcia.
           Nie bardzo pasował mi nowy dzień, ale znowu poprzestawiałam wszystkie plany żeby 7 listopada o 18 pojawić się w Zielonej Bramie. I dałabym sobie głowę uciąć, że to miała być godzina 18. Dobrze, że coś mnie podkusiło żeby jeszcze raz zajrzeć na stronę muzeum, bo pocałowałabym klamkę. O 16.40, dnia 7 listopada okazało się, że wernisaż jest jednak na 17. Dobra, może to moje gapowe. Tylko, że znowu: wchodzisz na wydarzenie na FB (edytowane 5 dni wcześniej) i co widzisz? Że wystawa zaczyna się 8 listopada! Zgłupiałam całkiem i nie tylko ja, bo pod spodem zapytanie, kiedy w końcu to otwarcie. Oczywiście muzeum nie odpowiedziało.
           Tym sposobem wystrojona w kieckę i obcasy, zamiast oglądać sztukę, wylądowałam na dworcu żeby zjeść lody z McDonalds. To się nazywa grzech.

A kiedy już dotrzesz na miejsce…

Minęły dwa tygodnie zanim w końcu udało mi się dotrzeć do muzeum. W ramach zajęć poszliśmy oglądać wystawę fajansów pomorskich, no i grzechem (ha, ha, ha) byłoby nie wejść do drugiej sali, w której prezentowana jest omawiana ekspozycja.
           Problem zaczyna się od samych drzwi. Nie ma, przyrzekam, nie ma ŻADNEJ informacji o tym, na jaką wystawę wchodzisz, czy to jest początek, koniec, środek, w którą stronę iść. NIC poza ogólnym roll-upem, który stoi przy szatni. O tym, że idę w złym kierunku zorientowałam się dopiero po godzinie, kiedy po obejrzeniu kilkunastu wizerunków Heraklesa na rozstaju, znalazłam tablicę wyjaśniającą, co to przedstawienie ma wspólnego z tematem. Z kolei o to, czy wystawa jest również na piętrze musiałam zapytać pań pilnujących, bo nikt nie pokusił się o jakieś oznaczenie.
           Kiedy wejdziesz na górę, wcale nie jest lepiej z oznaczeniem. Pierwsza, wymalowana na czarno sala jest częścią Grzechu, ale następne? Konia z rzędem temu, kto będąc w Narodowym po raz pierwszy zorientuje się, że inne sale zajmuje stała ekspozycja.
Nieco lepiej jest w Zielonej Bramie, chociaż trzeba wziąć pod uwagę, że jest to miejsce służące tylko do prezentowania wystaw czasowych. Tym samym jest całkowicie aranżowane na potrzebny konkretnej ekspozycji i nie ma się tutaj co mieszać.

Na piętrze gmachu na Toruńskiej można zobaczyć takie ładne lawowanie Tiepola.
Giambattista Tiepolo Upadek zbuntowanych aniołów, MNG w Gdańsku
           A jak już jesteśmy przy Zielonej Bramie. Tutaj, a nie w gmachu głównym muzeum na ul. Toruńskiej, jest chyba miejsce, od którego powinno się zwiedzać Grzech. Przy drzwiach wejściowych mamy piękną tablicę z opisem wystawy i planami sal ekspozycyjnych obu budynków z zaznaczonymi poszczególnymi częściami wystawy. I w sumie nie mam nic przeciwko, żeby od Zielonej Bramy zaczynać, gdybym tylko znalazła gdzieś informację, że tak się powinno robić.

Zobacz to, na co patrzysz

Kiedy już pokonasz przeszkody topograficzne, dotrzesz na odpowiednią salę i rozkminisz kierunek zwiedzania, miło byłoby zobaczyć obiekty, które z taką pieczołowitością zostały upchnięte na każdej możliwej powierzchni. Szkoda tylko, że oświetlenie, lekko mówiąc, nie sprzyja widzowi. Oświetlenie jest chyba największą bolączka polskich (choć uczciwie przyznaję, że nie tylko polskich) muzeów. Nie mogę zrozumieć, jak można dać reflektor świecący wprost na obraz. Albo umieścić obraz za szybą naprzeciwko okna. I mamy potem taki efekt (który aparat jeszcze podkreśla):

Nicolas Pietersz. Berchem Cnota zwycięża Przemoc, Zamek Królewski na Wawelu

           Chcesz zobaczyć obraz bez odbicia? Stań pod kątem. A że wtedy nic nie zobaczysz? Peszek.


           Z kolei ciemny obraz najlepiej powiesić w takim miejscu, że albo masz wielką odbitą plamę światła, albo wielką czarną plamę w ramie.
           Mój wykładowca uświadomił mi później jeszcze jeden problem z oświetleniem tej wystawy. Każdy typ obiektów potrzebuje odpowiedniego oświetlenia. Kiedy wiesza się grafikę obok obrazu, nie ma mowy o odpowiednim oświetleniu każdego z nich.

Zrozum, co oglądasz

Wydaje mi się, że jak już się człowiek wybierze do muzeum to chciałby rozumieć to, co widzi. Wydawałoby się, że tutaj sprawa powinna być prosta, w końcu temat wystawy był jasno określony. Ale mówiąc szczerze - gdzieś w połowie pierwszej sali uciekła mi myśl przewodnia. Miałam wrażenie, że wypożyczono wszystkie obrazy i grafiki jakie się dało, a potem wymyślano jak można je dopasować do tematu grzechu. I nie zawsze wyszło to tak, że człowiek to ogarnie. Nie wiem, może gdyby zacząć od Zielonej Bramy i czytać wszystkie tablice z opisami...
           Jest też kilka zabiegów, których autentycznie nie jestem w stanie zrozumieć. Rozumiem, że niektórych obiektów z Kościoła Mariackiego nie dało się przenieść do muzeum, więc zrobiono ich dokładne reprodukcje (swoją drogą to genialne, bo można się przyjrzeć szczegółom, których normalnie nie jesteśmy w stanie dojrzeć). Ale żeby robić reprodukcję Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga i stawiać ją z opisem na parterze, kiedy sam ołtarz jest piętro wyżej? Albo, jaki jest sens pokazywania trzech z czterech obrazów cyklu, który zachował się i jest na co dzień prezentowany w całości?

Dzięki cyfrowej reprodukcji Tablicy Dziesięciu Przykazań, która na co dzień znajduje się w Kościele Mariackim można zobaczyć takie szczegóły

Zwiedzanie z emocjami

Oprócz oświetlenia jest jeszcze jedna sprawa, na którą ZAWSZE zwracam uwagę, kiedy oglądam wystawę. Możliwość robienia zdjęć. Wydawać by się mogło, że głupota i z wystawą nie ma nic wspólnego.
           Wielu z Was pewnie nie jest zaznajomiona z batalią, którą toczył kilka lat temu Michał Kosiarski z Muzeum Regionalnym we Wrześni. Nie interesuje mnie sam spór, ale jego wynik. Zgodnie z decyzją Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów z 2010 r. muzeum nie może żądać od turysty zgody dyrektora placówki na wykonywanie zdjęć lub pobierać od niego za to jakiejkolwiek opłaty. Oczywiście zdjęcia muszą być wykonywane zgodnie z wymogami konserwatorskimi, czyli zazwyczaj bez lampy. Próbuje się to obejść tłumacząc, że ta decyzja dotyczy tylko Muzeum we Wrześni, dokładnie tak samo sformułowanych zakazów, żądania jednocześnie zgody dyrektora i uiszczenia opłaty.
           Nauczona doświadczeniem, wychodzę z założenia, że zdjęcia bez lampy są moim przywilejem, jako turysty. Płacę za bilet, chcę mieć pamiątkę. Nie jestem profesjonalistą, nie pakuję się od razu ze statywem, blendą i kilkoma obiektywami. Wiadomo, że przy takim oświetleniu połowa zdjęć, które zrobię będzie do wyrzucenia. Robię je na własny użytek, co jest zgodne również z ustawą o prawie autorskim.
           A jak było w Muzeum Narodowym? Na Toruńskiej zrobiłam zdjęcie każdej pierdółce, której zamarzyłam. Szczegóły obrazów, grafik, podpisy, niektóre rzeczy, na których mi zależało po kilkanaście razy, w różnych ustawieniach aparatu. Nikt nie zwrócił mi uwagi.

To akurat koci diabełek z obrazu, który wisi w Zielonej Bramie. Na Toruńskiej mogłam zrobić zdjęcie takich szczegółów na każdym obrazie. 
           A potem poszłam do Zielonej Bramy i okazało się, że nie mogę robić wszystkiego, bo „Warszawa zabroniła”. Ale, że kto? Prezydent Warszawy? Sejm? Minister? No dobra, jestem człowiekiem dość inteligentnym, więc domyśliłam się, że któraś z warszawskich instytucji, której obiekty są na wystawie. Ale która? Zgaduj-zgadula. No to robię dalej po kolei i nagle krzyk, że przecież mi powiedziano, że tego nie można. Obraz był z Muzeum Narodowego w Warszawie. Czyli co, jak pojadę do stolicy i wejdę za 1 zł na wystawę stałą to mogę tam pstrykać dowoli, ale ten sam obraz w Muzeum Narodowym w Gdańsku jest pod ścisłą ochroną?
           Standardowo, w takiej sytuacji pomogło powołanie się na „ustawę”, ale trzeba się liczyć, że do końca zwiedzania będzie się miało ogon w postaci pana ochroniarza ;)

Gadżety towarzyszące

Na koniec coś, co często interesuje bardziej niż sama wystawa. Gadżety. Na stronie muzeum jak byk widzę informację o tym, że wystawie będzie towarzyszył katalog. Od jakiegoś czasu wiadomo, że tak się jednak nie stanie, ale informacja cały czas wisi. Szkoda, katalogi poprzednich dwóch wystaw mam na półce i lubię je sobie czasami pooglądać. Nie łudzę się jednak, że przeciętny turysta jest zainteresowany katalogiem. Niewielka ulotka, która jest dostępna, powinna zadowolić zwiedzających.
           Przypinki z diabełkami czy puzzle z Sądem Ostatecznym Memlinga to coś, co można kupić od zawsze, ale sprawdzi się jako pamiątka z tej wystawy. Poza tym, nie widziałam żeby poza tym były przygotowane jakieś specjalne gadżety.
           W ramach wystawy przygotowano też trasę spacerową, która ma łączyć gmach na Toruńskiej z Zieloną Bramą, a zahacza o wybrane kościoły i Oddziały Muzeum Historycznego. W tych miejscach znajdują się obiekty, które w jakiś sposób łączą się z tematyką wystawy, ale nie można ich było przenieść do muzeum.

Czy w takim razie warto w ogóle iść na tę wystawę?

Warto. Pal licho motyw przewodni, pal licho zdjęcia -  warto iść żeby obcować ze sztuką. Na wystawie Grzech jest prezentowanych kilka dzieł, które znamy z podręczników z historii, które są w świadomości większości Polaków. Kojarzycie Szał uniesień Podkowińskiego? Tak, tak, to ten. Zielona Brama, piętro drugie. A Trumnę chłopską Gierymskiego? Melancholię Durera? Po wygooglowaniu na pewno skojarzycie. Dorzućcie do tego Rembrandta, Rubensa, Goyę, Muncha, Matejkę, Malczewskiego czy Witkacego.

Max Klinger Opuszczona z cyklu Życie, MN w Poznaniu
           Z mojej perspektywy jest kilka obiektów, które nie są tak mocno zakorzenione w podświadomości, a są niezwykle ciekawe i, zwyczajnie, naprawdę ładne/działające na emocje/podstawcie sobie inną pasującą Wam kategorię estetyczno-emocjonalną. Ja zachwyciłam się grafikami Ropsa i Klingera, moja koleżanka skakała z radości na widok Gierymskiego, obie płakałyśmy nad okropnym oświetleniem Siemiradzkiego i śmiałyśmy się ze średniowiecznych diabełków. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Podsumowując

Muzeum chciało zrobić dużą, międzynarodową wystawę. Udało się pozyskać ogromną ilość obiektów, ale przeliczono się z możliwościami wystawienniczymi dostępnej powierzchni. W związku z tym rozbito wystawę na kilka części, w dwóch budynkach. Do tego dodano ścieżkę spacerową, która zahacza o kolejne obiekty.
           Generalnie wszystkiego jest ZA DUŻO. Miałam dość po obejrzeniu części wystawy, która znajduje się na Toruńskiej. Siłą rozpędu poszłam do Zielonej Bramy i wymiękłam po pierwszym piętrze, drugie zostawiając na kolejną wizytę. Nie da rady ogarnąć tego wszystkiego na raz.

A na koniec mój ukochany Siemiradzki, którego nie dało się zobaczyć nawet pod kątem...
Henryk Siemiradzki, Męczeństwo świętych Tymoteusza i jego żony Maury, MN w Warszawie
           Widzę wiele niedociągnięć organizacyjnych, logistycznych i koncepcyjnych. Ktoś mógłby powiedzieć „takaś mądra, to sama zrób wystawę”. Nie ma sprawy, niech najpierw zatrudni mnie jakieś muzeum i będę szaleć. To tak, wiecie, pół żartem, pół serio. Niemniej, podzieliłam się moimi refleksjami z zaufanym wykładowcą, który większość moich spostrzeżeń potwierdził.
           Kuratorka wystawy organizowała już niejedną ekspozycję i ostatnie co można jej zarzucić to brak doświadczenia. Nie wiem co nie zagrało, może to brak czasu, może chęć pokazania zbyt dużej ilości dzieł sztuki? Różnie przecież bywa.
           Mimo wszystkich moich zastrzeżeń warto iść i zobaczyć wystawę Grzech. Może niekoniecznie właśnie jako wystawę tematyczną, ale po prostu dla tych wszystkich dzieł. Bo sztuka obroni się sama.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Remigiusz Mróz "Kasacja"





Są takie książki i autorzy, którzy wzbudzają ogólny zachwyt. W ostatnim czasie jednym z takich autorów jest Remigiusz Mróz. Rzadko zdarza się, że sięgam po książki takiego pisarza w czasie największego boomu. W przypadku Mroza pojawił się dodatkowo ten problem, że tematyka serii Parabellum, od której cały szał się zaczął, nie do końca mi odpowiadała. Ale thriller prawniczy to już co innego. Dlatego kiedy  na gdańskich przystankach pojawiły się plakaty akcji CzytajPL! moim pierwszym wyborem była Kasacja.
O tej książce napisali już właściwie wszyscy więc o fabule dosłownie w kilku zdaniach. Syn biznesmena jest oskarżony o podwójne morderstwo. Nikt nie śmie wątpić w jego winę, a on sam zacięcie milczy. No, ale praca to praca, mecenas Chyłki nie interesuje wina klienta, tylko wynik rozprawy. W walce o uniewinnienie, a następnie o kasację wyroku wspomaga ją aplikant Zordon.
Fanów Chyłki i Zordona jest tylu, że aż głupio byłoby się wyłamać. Na szczęście nie muszę. Kasację zaczęłam czytać w drodze na rozmowę o pracę. Rozmowa była na końcu świata co, nie ukrywajmy, niezbyt mi się spodobało. Ale potem wsiadłam do tramwaju i zaczęłam czytać. I nagle okazało się, że już muszę wysiadać. Najchętniej pojechałabym dalej, byle tylko jeszcze czytać. Następnego dnia rzuciłam wszystkie sprawy i spędziłam kilka godzin w łóżku nie mogąc się oderwać od lektury. I mimo, że czułam że coś w tej całej sprawie śmierdzi, takiego zakończenia nie przewidziałam.
Polubiłam Chyłkę, mimo tego że jest osobą szorstką i ciężką do zniesienia na co dzień. Polubiłam Zordona, który jest takim typowym przedstawicielem mojego pokolenia, któremu wydaje się, że złapał Pana Boga za nogi ponieważ dostał pracę w wielkiej korporacji. 
W ogóle Kasacja jest powieścią bardzo współczesną. Smartfony, facebooki, hipsterskie kawy i posiłki to coś co naprawdę nas otacza. Dzięki temu od pierwszego zdania odnajdujesz się w opisanym świecie. A właściwie to nie ruszasz się w ogóle z miejsca, w którym jesteś. I mimo, że lubię powieści historyczne, z nostalgią czytam książki, których akcja toczy się w późnych latach 90. i chętnie dowiaduję się nowych rzeczy o innych krajach, miło było znaleźć się we współczesnej Warszawie, w czasach, w których żyję.
Czytając powieść Mroza myślałam o innym thrillerze prawniczym, który miałam kiedyś okazję przeczytać. O jakim? Otóż o Apelacji Johna Grishama, czyli autora klasycznego w tym gatunku. I wiecie co? Niewiele książek tak mnie wymęczyło jak Apelacja. A Kasacja, no cóż, jak już mówiłam, nie mogłam się oderwać. Niech to będzie najlepszą rekomendacją ;)

Remigiusz Mróz Kasacja, Czwarta Strona, s.496