środa, 30 marca 2016

Maryla Szymiczkowa "Tajemnica domu Helclów"


To jest jedna z tych książek, na które czekałam odkąd pojawiły się pierwsze zapowiedzi. Oczywiście, jak to u mnie, nie udało mi się jej kupić od razu po premierze. Co więcej, nie udało mi się jej kupić nawet wtedy, kiedy wiedziałam, że będę na spotkaniu z autorami w ramach Literackiego Sopotu (jak było na m.in. na tym spotkaniu możecie przeczytać tu). Kiedy więc zostałam zapytana jaką książkę chcę dostać na święta od razu powiedziałam, że Szymiczkową! Tym razem nie pozwoliłam jej dłużej czekać i kiedy tylko skończyłam to, co aktualnie czytałam, wzięłam się za Tajemnicę Domu Helclów.
Profesorowa Szczupaczyńska, krakowianka z awansu cały czas próbuje zatuszować swoje pochodzenie bywając w towarzystwie i udzielając się charytatywnie. Między innymi dlatego trafia do Domu Helclów, który jest połączeniem przytułku dla biednych i domu spokojnej starości dla bogatych. Szczupaczyńska, próbuje wyciągnąć od siostry przełożonej dary na loterię charytatywną, ale trafia na zły moment - akurat ginie pani Mohrowa. Wkrótce potem ginie kolejna osoba i tym razem nikt nie ma wątpliwości, że to jest morderstwo. Policja prowadzi śledztwo prostą drogą, idąc za oczywistymi faktami. A profesorowa, której nuda zaczęła w domu doskwierać, myśli, drąży, kombinuje, zbiera plotki i odkrywa sprawy, o których na początku nawet nie śni.
Na okładce zacytowano Michała Rusinka, który zastanawia się czy XIX-wieczny Kraków jest tłem dla intrygi kryminalnej czy odwrotnie. Ja nie muszę się zastanawiać, ja to wiem. Mimo, że sprawa zbrodni była intrygująca i trudna do rozwikłania dla czytelnika, a poznając jej rozwiązanie miałam ochotę krzyknąć „jak oni na to wpadli?!”, to Kraków i jego mieszkańcy są głównymi bohaterami i stanowią o wartości tej książki. Wiem, że taki obraz miasta to efekt jego dobrej znajomości i dokładnego przygotowania. Być może dla krakusów to nic takiego (tak wyczytałam na blogu To przeczytałam), ale ja poczułam się jakbym była w XIX-wiecznym Krakowie. No i coś co śmieszy mnie cały czas niezmiernie – czesanie frędzli dywanu widelcem (plus to, że to jest historia prawdziwa). :D
Nie jest to historia kryminalna, w której na każdej stronie leje się krew, a za wszystkim stoi brutalny morderca. Pewnie nie spodoba się wielu osobom, które oczekują rozrywki rodem z książek Nesbo (które swoją drogą, niezbyt przypadły mi do gustu). Ale jeżeli ktoś lubi inteligentną rozrywkę i zagadki, w których dużą rolę gra historia powinien być zadowolony. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że bardziej od współczesnych kryminałów odpowiadają mi te retro. Książkę polecam i już nie mogę się doczekać drugiego tomu, którego premiera zapowiadana jest na jesień (i tym razem kupuję OD RAZU!).

Maryla Szymiczkowa Tajemnica domu Helclów, Wydawnictwo Znak Literanova, s.282

piątek, 25 marca 2016

Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz "Awaria małżeńska"


Kiedy po chorobie miałam przed sobą perspektywę kilkunastu dni pod rząd spędzonych w pracy (i to na drugą zmianę), wiedziałam, że nie mogę wziąć z biblioteki nic nazbyt ciężkiego i ambitnego. Nie czytałam wcześniej żadnej książki ani Magdaleny Witkiewicz, ani Nataszy Sochy, jednak oba nazwiska obiły mi się o uszy z hasłem „sympatyczna i śmieszna literatura kobieca”. Dlatego kiedy zobaczyłam na półce biblioteki najnowszy tytuł powstały we współpracy tych dwóch autorek, pomyślałam, że to może być dobra książka na taki ciężki okres.
Ewelina i Justyna jechały jednym autobusem, którego kierowca okazał się być wielbicielem kotów. Do tego stopnia, że próbując ominąć zwierzaka spowodował wypadek, w którym dość poważnie ucierpieli pasażerowie.  Z pogruchotanym barkiem i złamaną nogą bohaterki trafiają do szpitala. Rokowania? 3 tygodnie albo więcej w szpitalnym łóżku. A w domu dzieci i mąż, albo babcia, która chce najszybciej uciekać z narzeczonym do SPA zostawiając wnuki z wyrodnym ojcem, który ponad wszystko stawia siłownię i drzemkę w ciągu dnia. Wszystkim wydaje się, że to będzie katastrofa. Tatusiowie jednak z dnia na dzień radzą sobie coraz lepiej, pomijając może drobne wpadki.
            I w sumie wokół tego jak tatusiowe sobie radzą jest zbudowana fabuła. Śledzimy ich zmagania przez cały okres pobytu żon w szpitalu. Czasami trudno było mi uwierzyć, że sytuacje, w których się znaleźli mogą się zdarzyć naprawdę (nie wiem jakim trzeba być ojcem, żeby nie wiedzieć do jakiej szkoły chodzi dziecko), inne mogłabym wskazać w moim własnym dzieciństwie i przygodach z tatą, kiedy mama była w delegacji.
            Książka jest zdecydowanie „babska” i to raczej dla kobiet, które lubię tego typu literaturę obyczajową. Myślę też, że dziewczyny/kobiety, które mają swoje dzieci będą się lepiej bawiły niż te, które jeszcze się potomstwa nie doczekały. Być może odnajdą  w treści wiele sytuacji ze swojego rodzinnego życia.
Jeśli chodzi zaś o mnie, to książkę przeczytałam szybko, momentami szczerze się uśmiałam, a tego mi było właśnie potrzeba. I mimo że szybko wyleci z głowy to od czasu do czasu potrzeba mi właśnie takiej książki.

PS. Lubię czytać książki, których akcja toczy się w miejscu, które znam. Tutaj od razu zorientowałam się, że chodzi o Gdańsk, ale nie wiem czy dla każdego „szpital na Zaspie” będzie taką oczywistą wskazówką (nazwa miasta pada dużo później).


Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz Awaria małżeńska, Wydawnictwo Filia, s. 370

piątek, 18 marca 2016

Rodrigo Rey Rosa "Severina"


Kolorowa okładka tej książki zdecydowanie wyróżniała się spośród innych wrzuconych do kosza z tanią książką. Cena bardziej niż korzystna i jeszcze to, że opowiada o miłości księgarza do kobiety, która regularnie kradnie książki w jego sklepie. No i wzięłam, bo chyba lepiej nie może się zapowiadać?
            Początek jest dokładnie taki, jakiego możemy się spodziewać. Główny bohater, współwłaściciel księgarni zauważa młodą dziewczynę, która kradnie książki. Zdarzyło się to raz, drugi, aż w końcu zafascynowany postanowił ją złapać na gorącym uczynku. Od tego momentu Ana Severina nie chciała go opuścić. Kiedy przestała przychodzić do sklepu księgarz szukał jej na ulicy. Dowiedział się, w którym hotelu mieszka dziewczyna i że towarzyszy jej starszy mężczyzna. Ana zafascynowała go tak bardzo, że robił rzeczy, na które nigdy by się nie zdecydował, a ona cały czas wymykała się i znikała w dziwnych okolicznościach. Aż w końcu pojawiła się, myślał na stałe. Czy na pewno?
Nie spodziewałam się kryminału ani romansu, mimo że takie wnioski można wysnuć po zapoznaniu się z blurbem. Czułam, że to będzie coś trudniejszego, ambitniejszego, z wyższej półki. Powieść Rosy jest pełna niedopowiedzeń, zostawia nas z głową pełną pytań bez odpowiedzi. Ma to pewnie jakiś urok, ale ja wolałabym wiedzieć.
Może gdybym jeszcze zapałała sympatią do któregoś z bohaterów to przyjęłabym ten brak odpowiedzi. A tu Ana Severina była dla mnie rozpieszczoną dziewczyną, która sama nie wie, czego chce, księgarz pod wpływem uczuć, których sam nie był pewien, postępował nieracjonalnie (rzekłabym nawet głupio), a dziadek… cholera jedna wie, o co właściwie chodziło z tym całym dziadkiem.
Było kilka fragmentów, cytatów, które mnie ujęły. Całość jednak odbieram średnio, chociaż wiem, że niejeden czytelnik będzie zachwycony.


Rodrigo Rey Rosa Severina, Wielka Litera s.128.

niedziela, 13 marca 2016

Jerzy Bralczyk, Michał Ogórek "Na drugie Stanisław. Nowa księga imion"


Na pewno znacie to uczucie, kiedy podchodzicie do regału pełnego nieprzeczytanych książek, a i tak nie macie co czytać. Właśnie to spotkało mnie w połowie lutego. A potem ucięłam sobie drzemkę (ej, byłam chora, chorym wolno!), po której wiedziałam, że teraz przyszedł czas na książkę, którą wygrałam w konkursie na facebooku Tramwaju nr 4.
Na drugie Stanisław to nie jest ani typowa księga imion, która mogłaby pomóc wybrać imię dla pociechy czy podejmowałaby próbę stworzenia charakterystyki każdego imienia. To raczej zbiór luźnych refleksji i skojarzeń autorów z danym imieniem i bardziej lub mniej znanymi osobami, które je noszą. Przy niektórych imionach mamy kilka słów o jego pochodzeniu, przy innych nacisk na zdrobnienia. Pojawiają się zwykłe Janki, Franki i Zdzisie, ale także imiona mniej popularne albo wręcz dziwaczne jak Żaklina czy Urban.
Podczas lektury tej książka ma się uczucie jakby siedziało się z autorami w kawiarni i słuchało ich rozmowy. Wrażenie to pogłębiają didaskalia, które pojawiają się od czasu do czasu (np. informacje, że prof. Bralczyk dany fragment wyśpiewuje). Jest to rozmowa niezwykle inteligentnych i wykształconych osób, wielokrotnie można pozazdrościć im erudycji i wiedzy. Czyta się to bardzo przyjemnie, a podział na niezbyt długie rozdziały zgodne z literami alfabetu pozwalają na przeczytanie jakiejś zamkniętej części nawet, kiedy ma się tylko chwilę czas.
Mimo tego, że to była całkiem przyjemna lektura, nie do końca mogę wyczuć w jakim celu powstała. To znaczy, fajnie posłuchać/poczytać mądrych ludzi, fajnie dowiedzieć się czegoś nowego podanego w mądrej i zabawnej formie, ale jakoś nie czuję żebym wiele z tej książki wyniosła. Raczej jest to popis erudycji autorów, rozmowa przy kawie, która po tygodniu uleci z głowy.


Jerzy Bralczyk, Michał Ogórek Na drugie Stanisław. Nowa księga imion, Wydawnictwo Agora, s. 357

poniedziałek, 7 marca 2016

Mary Wollstonecraft Shelley "Frankenstein"


Niektóre postacie weszły na stałe do popkultury. Czasami nawet nie wiemy skąd one się wzięły, co było pierwowzorem.  O tym, jak bardzo historie, które znamy różnią się od swoich pierwowzorów przekonałam się czytając Frankensteina Mary Wollstonecraft Shelley. 


No dobra, kto z Was nigdy nie myślał, że to ten pan jest Frankensteinem? (źródło)
Historię doktora Frankensteina poznajemy kiedy on sam jest u kresu życia. Chory i wyczerpany został odnaleziony i przygarnięty przez ekipę badawczą bieguna północnego. Czując, że niewiele czasu mu pozostało opowiada o swoim życiu kapitanowi Waltonowi, który z kolei przekazuje wszystko w listach swojej siostrze (i nam). W pewnym momencie dochodzimy do tego, że mamy historię w historii w historii i zapominamy, że właściwie narratorem nie jest potwór czy doktor, a kapitan i możemy się zdziwić gdy przerywa on opowieść swoim komentarzem ;)
No dobra, to właściwie jak to było z tym Frankensteinem? Mamy młodego chłopaka, który wyjeżdża na studia, gdzie z fascynacją odkrywa nowoczesną biologię i medycynę. Trochę wysiłku i szybko staje się prymusem, przyćmiewając nawet swoich nauczycieli. Z tej fascynacji i intensywnych studiów rodzi się w jego głowie myśl, że wie co jest źródłem życia. I oczywiście postanawia zweryfikować tę myśl. Pracuje się dniami i nocami tworząc. Niestety, o ile biologicznie udało mu się stworzyć funkcjonujący organizm zawiodła powłoka zewnętrzna. Do tego stopnia, że doktor sam przestraszył się swojego dzieła i zamknął je w warsztacie. Stwór ucieka, Frankenstein liczy na to, że maszkara przepadła. A potem zaczynają się dziać wokół niego liczne nieszczęścia. I tak zaczyna się pogoń doktora za jego dzieckiem, która kończy się na biegunie północnym, w momencie w którym poznajemy całą historię.
Według opisu z okładki treścią Frankensteina jest triumf nauki i tragedia duchowa uczonego, który nie daje sobie rady ze swoim odkryciem. Może i tak, ale dla mnie ta powieść pokazuje, że nie ma ludzi z natury złych lub dobrych, że to, jacy jesteśmy nie wynika z naszego pochodzenia czy wyglądu. Kształtuje nas życie, to jak traktują nas inni, nasi bliscy, ale też obcy ludzie, to jakie książki czytamy. Bo gdyby Wiktor na samym początku zachował się inaczej wobec swojego dzieła, cała historia mogłaby potoczyć się inaczej.
Frankenstein jest typową powieścią romantyczną. Mając podstawową wiedzę dotyczącą literatury tego okresu nie da się tego nie zauważyć. Rozciągnięte na kilka długaśnych akapitów wywody o tym, jak bardzo doktor Frankenstein/jego potwór jest nieszczęśliwy przywodziły mi na myśl Cierpienia młodego Wertera (i nie jest to miłe wspomnienie!). Oczywiście nie mogło też zabraknąć kompatybilności nastrojów bohatera z przyrodą i bardzo dokładnych opisów tejże.
Lubię od czasu do czasu sięgnąć po książki należące do klasyki, tym bardziej jeśli są to historie niby znane, ale nieznane. Romantyzm to może nie jest moja ulubiona epoka w literaturze, ale mimo to lektura Frankensteina sprawiła mi przyjemność. Wystarczy odrobina samozaparcia żeby przebrnąć przez opisy przyrody i uczuć targających bohaterami, a spomiędzy nich wyłoni się ciekawa i zmuszająca do myślenia historia.

PS. Jeśli ktoś jest przekonany, że potwór ma na imię Igor, to też czeka go rozczarowanie. W książce ani razu nie pojawia się takie imię, a potwór jest po prostu potworem/czartem/maszkarą ;)


Mary Wollstonecraft Shelley Frankenstein, Wydawnictwo Poznańskie, s. 220

PPS. Stwierdziłam, że chyba jednak daruję sobie przegląd nowości bo zaraz się okaże, że to będą najczęściej pojawiające się posty. A to byłoby słabe. Więc marcowych nowości nie będzie. Kwietniowych pewnie też nie. A potem się zobaczy jak z regularnością innych tekstów ;)