poniedziałek, 27 lutego 2017

Paweł Piotr Reszka "Diabeł i tabliczka czekolady"


Już jako nastolatka lubiłam czytać reportaże, np. w Dużym Formacie. Takie krótkie, kilku, kilkunastostronicowe, najlepiej wyciągające na światło dzienne jakieś polskie brudy. Może nie tyle sprawiało mi to przyjemność, ale budziło ogromne zainteresowanie. A mimo to, dzisiaj literatura non fiction nadal jest u mnie gdzieś na marginesie, znam tylko najgłośniejsze nazwiska i tytuły.

Tak więc kiedy podczas zeszłorocznych Targów Książki w Warszawie ogłoszono laureata Nagrody im. Kapuścińskiego za najlepszy reportaż 2015 roku nie miałam zielonego pojęcia, o kim mowa, pierwszy raz słyszałam tytuł nagrodzonego tytułu. Ale kaman, Diabeł i tabliczka czekolady? Taki tytuł wystarczy usłyszeć raz, żeby go zapamiętać. Oczywiście książka trafiła na listę „jeżeli dożyję stu lat to może przeczytam połowę tego, co tu zapisałam”. I tak by sobie pewnie czekała na przeczytanie nigdy, gdyby nie to, że przypadkowo dostała się w moje ręce już w lipcu, w paczce, którą dostałam na spotkaniu blogerskim A może nad morze?. Chyba tytułowy diabeł mnie podkusił, że zaczęłam czytać już na przystanku, a potem byłam zła, że muszę wysiadać i nie mogę czytać dalej.

Żyjemy w świecie, w którym z blogów, YouTube, Instagramu wylewają się obrazki idealnych poranków i weekendów, piękne stylizacje i posty o kolejnych podróżach w egzotyczne miejsca. Oczywiście wszystko z podprogowym dopiskiem „Ty też możesz to mieć”. Od małego jesteśmy uczeni, że sami kształtujemy tym, kim jesteśmy, a możemy być kim chcemy. I w tym świecie powstają takie zbiory reportaży, jak Diabeł i tabliczka czekolady. Takie, które walą po twarzy biedą, zacofaniem, dewocją. Polską B. Które pokazują, że to całe jesteś kowalem własnego losu jest gówno warte.

Bo prawdziwe życie to nie jest to, co widzisz na pięknym zdjęciu w Internecie. Ono jest w tej lublińskiej podstawówce, w której nikt nie chce się przyjaźnić z Moniką, bo chodzi w tej samej bluzie, dlatego, że rodziców nie stać na inną. Albo tam, gdzie rodzice oddają ograny dziecka, które zginęło w wypadku, a sąsiedzi posądzają ich o handel organami I jeszcze w domu pomocy społecznej, w którym miasto ograniczyło dostęp do Internetu, bo pacjenci oglądali strony pornograficzne.

W zbiorze jest też sporo tekstów o szczęściu. Z tym, że to, o czym mówią bohaterowie tych reportaży to jest takie podstawowe poczucie bezpieczeństwa, które należy się każdemu człowiekowi. I nagle okazuje się, że szczęście to nie żadne Chanele, Tajlandie i kawy z pianką z drogich ekspresów pite pod kocem z wełny merynosów. Szczęcie to bycie akceptowanym przez rodzinę, znalezienie sobie hobby na emeryturze, otrzymanie pomocy od drugiej osoby albo możliwość jej udzielenia komuś potrzebującemu. Albo łazienka. Tak, posiadania łazienki z wanną też może być szczęściem.

I właśnie takie reportaże lubię czytać, takie później pamiętam. Jest w tym chyba jakiś ukryty masochizm, ale po każdym kolejnym chcę więcej.

Paweł Piotr Reszka Diabeł i tabliczka czekolady, Wydawnictwo Agora, s. 218

poniedziałek, 20 lutego 2017

Remigiusz Mróz "W cieniu prawa"


Jakieś dwa lata temu Polskę ogarnęła nieprzemijająca mrozomania. Naprawdę ciężko znaleźć kogoś, kto o Mrozie nie słyszał albo kogoś kto był niezadowolony z lektury jego licznych powieści (chociaż znam takie przypadki!). Broniłam się długo, czekałam aż ten szał przeminie,  ale w końcu, skuszona akcją CzytamPL przeczytałam Kasację, a moją pierwszą lekturą w 2017 roku było Zaginięcie. W międzyczasie, dzięki Allegro i Legimi nabyłam W cieniu prawa. I pewnie do tej pory bym go nie ruszyła, gdyby nie moja poranne gapiostwo. Wychodząc na tramwaj złapałam aktualnie czytaną książkę, ale nie przyuważyłam że zostało tam tylko kilkanaście stron. I tak, zanim tramwaj przyjechał, nie miałam już co czytać. Legimi przyszło więc z ratunkiem.

No więc spodziewałam się czegoś całkiem innego. Dobrych kilka książek temu przestałam czytać opisy nowych tytułów Mroza, dlatego kiedy okazało się, że akcja toczy się w 1909 roku byłam mile zaskoczona. Nie jest tajemnicą, że bardzo lubię powieści historyczne i kryminały retro więc liczyłam na dobrą zabawę.

Historia przedstawia się mniej więcej następująco. W rezydencji Reignerów ginie dziedzic rodu. Oskarżonym od razu zostaje Eryk Landecki, który tego dnia zaczął tam pracować jako czyściubut. Eryk od początku wie, że ktoś chce go wrobić w zabójstwo, ale nie rozumie kto i dlaczego. Wydaje się, że wszyscy postawili na niego i sprawa jest przegrana. Okazało się jednak, że w Reichsentalu jest jedna osoba, której zależy na sprawiedliwości. Sophie Mälander, narzeczona młodszego z Reignerów, postanowiła bronić niewinnego w jej przeświadczeniu chłopaka. Ściągnęła w tym celu do Galicji swojego dawnego przyjaciela - prawnika, sama także zaangażowała się w śledztwo. Nie powiem Wam oczywiście, jak potoczą się losy Eryka, jego nowej przyjaciółki i prawnika, zdradzę jednak, że sprawa śmierci Julisa to dopiero początek.

Można powiedzieć, że książka ma dwie części. Pierwsza dotyczy opisanej powyżej sprawy Eryka, próby jego uwolnienia i dowiedzenia się kto i dlaczego chce wrobić chłopaka. W drugiej części bohaterowie dążą do zemsty i stają w obliczu jej konsekwencji. Wyraźnie widać przeskok między tymi częściami i mimo, że ostatecznie łączą się w jedną powieść, miałam wrażenie, jakby to były dwie osobne historie połączone ze sobą później.

Jak to u Mroza, czytało mi się tą powieść dobrze i szybko. Szczególnie pierwszą część, kiedy chciałam się dowiedzieć kto i za co uwziął się na młodego czyścibuta. Potem było już mniej tajemniczo i emocjonująco, a główny plot twist nie był trudny do odgadnięcia. Może to problem tego, że część pierwsza to typowy kryminał, do jakiego autor nas przyzwyczaił, a część druga miała być bardziej sagą rodziny co chyba nie do końca się sprawdziło. Przy czym, to nie tak, że przez to straciłam przyjemność z czytania. Doczytałam do końca, mimo że obyło się bez tego „wooooow” na zamknięciu, z którego Mróz jest już znany.

No i jeszcze na koniec, coś czego nie mogę przeżyć, w kontekście szerszym niż tylko ta książka. Coś co mnie mierziło do tego stopnia, że potem czytając Zaginięcie zwracałam na to uwagę. Mróz na problem z bąkaniem! Wiecie, bąkać oznacza powiedzieć coś krótko, cicho i niepewnie. A u Mroza wszyscy bąkają i odbąkują! Tacy Reignerowie na przykład, ostatnie co można o nich powiedzieć to to, że są potulni, dyskutując ze sobą bąkają! Chyłka opieprzając Zordona bąka! Ja rozumiem, synonimy, nie mogą wszyscy mówić czy odpowiadać, ale bąkanie naprawdę tutaj nie pasuje jako zamiennik! Ale więcej o bąkaniu, na konkretnych przykładach będzie przy Zaginięciu.


Remigiusz Mróz W cieniu prawa, Czwarta Strona, s.536

wtorek, 7 lutego 2017

Justyna Mrowiec, Izabela Kaczmarek-Szurek "W altanie Aleksandra Gierymskiego"


Jak wiecie, skończyłam historię sztuki i interesują mnie wszelkiego rodzaju nienaukowe książki okołotematyczne - powieści o malarzach czy rzeźbiarzach, biografie, popularyzatorskie eseje. Nigdy jednak nie interesowałam się książeczkami dla dzieci, które mają pomagać im obcowanie i rozumienie sztuki. Na razie nie są mi potrzebne, więc jakoś omijałam je na księgarnianych półkach. Jednak jakiś czas temu dostałam od Narodowego Centrum Kultury książeczkę W altanie Aleksandra Gierymskiego, którą przeczytałam, obejrzałam i zamierzam w kilku zdaniach Wam o niej opowiedzieć.

Książeczkę rozpoczyna krótkie opowiadanie. Jego główny bohater i narrator w jednej osobie, chłopiec w wieku podstawówki idąc na spotkanie z kolegami trafia do magicznego ogrodu, w którym spotyka dziwnie ubranych ludzi i malarza Olesia. Chłopiec wdaje się w rozmowę z malarzem, z której niewiele rozumie. Nic dziwnego, w końcu chłopka i Olesia dzieli ponad 100 lat historii. Podobnie zresztą jak małego czytelnika. I właśnie tutaj zaczyna się część edukacyjna.

W kilku krótkich rozdziałach autorki tłumaczą czytelnikowi, kim był Aleksander Gierymski, jakie znaczenie dla XIX-wiecznego malarza miały szkice, jaką rolę odgrywa w obrazie światło oraz czym jest realizm. Za punkt odniesienia służy im obraz W altanie, ale nie trzymają się go kurczowo. Poza tym, poświęcono też kilka stron modzie i sztuce kształtowania ogrodów. Książeczka jest bogato ilustrowana, a każda część zawiera zadania do wykonania. Większość zadań to zadania plastyczne, więc dzieci będą mogły wykorzystać nową wiedzę w praktyce. Na końcu umieszczono planszę do gry z podsumowującym wiedzę quizem i przeglądam najbardziej znanych obrazów Gierymskiego.

Może obrazek na okładce nie jest najładniejszy, ale ilustracje wewnątrz cieszą oko (s.25)

W altanie Aleksandra Gierymskiego to taka typowa książeczka do nauki przez zabawę. Treść i zadania są podane w łatwy i przystępny sposób, tak żeby zainteresować kilkulatka, ale nie ma tu bezsensowych informacji, dzieciaki naprawdę mogą się czegoś nauczyć.
Kiedy ja byłam dzieckiem w Polsce nie było tylu fajnych wydawnictw specjalizujących się w literaturze dla maluchów. Nikt wtedy nie myślał o tym, jak zachęcić przedszkolaki czy uczniów podstawówki do chodzenia do muzeów. Wszystko w tym zakresie zawdzięczam moim rodzicom, którzy z uporem maniaka ciągali nas po różnych zabytkach. Dzisiaj to się powoli zmienia, chociaż nadal edukacja artystyczna w Polsce jest na strasznie niskim poziomie. Fajnie, że powstają takie publikacje, szkoda, że to jedynie kropla w morzu potrzeb.

Ah, właśnie! Doczytałam w stronie Stowarzyszenia Fala Kultury, że W altanie było pierwszą książeczką tej serii. Od tamtej pory zostały wydane trzy kolejne dotyczące Canaletta, Artura Grottgera i Leona Chwistka, a na ten rok planowane są kolejne dwie o Witoldzie Wojtkiewiczu i Oldze Boznańskiej.

Justyna Mrowiec, Izabela Kaczmarek-Szurek W altanie Aleksandra Gierymskiego, Wydawnictwo RM, Narodowe Centrum Kultury, Stowarzyszenie Fala Kultury, s. 48

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Narodowemu Centrum Kultury!