piątek, 28 listopada 2014

Łukasz Stec „Psychoanioł w Dublinie”


Pamiętam jak zobaczyłam gdzieś w odmętach Internetu okładkę Psychoanioła. Rudy kot, a w tle widok miasta nie mogły umknąć mojej uwadze. Przeczytałam wtedy opis tej książki i stwierdziłam, że nie będzie to nic porywającego, a lektur-zapychaczy mam trochę na liście „do przeczytania” więc nie będę dodawać kolejnej. A potem założyłam bloga i ni stąd ni zowąd, w mojej skrzynce mailowej pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania Psychoanioła w Dublinie wystosowana przez samego autora. Po dokładniejszym zapoznaniu się z różnymi opisami i wywiadami towarzyszącymi premierze książki, postanowiłam, że zaryzykuję i przyjęłam propozycję pana Łukasza. Jakże się cieszę, że to zrobiłam.
Wowa (Wawrzyniec brzmi dzisiaj śmiesznie, szczególnie w Irlandii, prawda?) jest 29-letnim polskim emigrantem, mieszkającym w Dublinie i pracującym w firmie sprzedającej polskie pierogi. Kiedy Wowa budzi się w poniedziałkowy poranek okazuje się, że nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru. Ani przez cały poprzedni tydzień. Do tego, w jego pokoju siedzi potężny Indianin w białym kitlu i skrzydłami na plecach, który twierdzi, że jest aniołem, a jemu samemu zostało 7 dni życia. Zdezorientowany Wowa próbuje pozbyć się nieznajomego i żyć zgodnie z codzienną rutyną. Kiedy okazuje się, że nie jest to takie proste, a Indianin-Alfred może mówić prawdę, Wowa postanawia zapobiec własnej śmierci. Mimo tego, że początkowo wydaje się, że bohater nie ma żadnych podejrzanych, nagle okazuje się, że w jego życiu jest wiele dziwnych i niejednoznacznych postaci, takich jak była żona, w której nagle odżywają dawne uczucia, polsko-meksykańska para gejów, Czeszka Marketa i jej chłopak Pavel z sąsiedztwa czy Turczynka z budki z kebabem i zazdrosnym narzeczonym. Jeśli do tego dodamy kota Borysa, który od długiego czasu cierpi na depresję i ma na koncie kilka prób samobójczych skoków z okna, otrzymujemy ciekawą mieszankę kultur i charakterów.
Mimo, że nie jest to komedia, musiałam wielokrotnie powstrzymywać się, żeby nie wybuchnąć śmiechem w autobusie (sceny z tłumaczeniami, dla mnie bomba). Humor nie jest może zbyt wyszukany, ale jest dokładnie taki jak bohater – szczery i taki... „codzienny”. Wowa jest zwykłym człowiekiem, który pracuje, od czasu do czasu tworzy artystyczne instalacje, które nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością, a trudy dnia powszedniego zapija guinnessem. Jest w pewnym stopniu typowym przedstawicielem swojego pokolenia, które odkłada na bok „dorosłe” życie, a stara się jak najdłużej czerpać radość z małych przyjemności.
Duża część akcji powieści toczy się na imprezach i spotkaniach towarzyskich, w knajpach i pubach, a alkohol jest czymś codziennym i normalnym. Wydawać by się mogło, że kwestia dochodzenia, które sprowadziło Alfreda na ziemię, schodzi na dalszy plan. Mimo to, Psychoanioł do końca trzymał mnie w napięciu i zastanawiałam się kto i dlaczego chce zabić Wowę? Czy uda mu się uprzedzić tę osobę? Zakończenie, raczej nie takie jak spodziewaliby się czytelnicy, było zaskakujące, co uważam za plus powieści.
Kiedy brałam do ręki tę książkę trochę bałam się, że w ogóle mi się nie spodoba. Mimo, że nie miałam zamiaru fałszować swoich odczuć, to jak tu powiedzieć, komuś kto włożył w napisanie powieści dużo pracy, że jest ona totalnie do bani? Na szczęście, strach był bezpodstawny. Psychoanioł w Dublinie jest naprawdę ciekawą lekturą, do której warto zajrzeć, a przy której można się trochę pośmiać i trochę zadumać. No i czy każdy z nas, gdzieś w głębi serca, nie marzy o takim luzackim aniele, który i pomoże w sytuacji kryzysowej i piwa się napije?

PS. No i Borys! Jestem fanką tego kota, a jego sobotnia rozmowa z Wową powinna być podstawiana pod nos każdemu kto uważa, że koty nie umieją kochać swojego człowieka!

Za możliwość przeczytania książki Psychoanioł w Dublinie dziękuję autorowi i Wydawnictwu Akurat.


Łukasz Stec Psychoanioł w Dublinie, Wydawnictwo Akurat, s.301

niedziela, 23 listopada 2014

Maria Szypowska "Jan Matejko wszystkim znany"


Dzisiaj miałam ostatnie starcie z książką Marii Szypowskiej "Jan Matejko wszystkim znany". Czytałam ją na zajęcia z warsztatu historyka sztuki, aby omówić warsztat i metodologię autorki. Nie miałam w planach o nic niej pisać, ale ostatecznie nie jest to pozycja naukowa i nie mogę przemilczeć tego koszmarka, który męczył mnie przez ostatni miesiąc. Dawno się tak nie zmęczyłam jakąś książką. Podczytywałam ją ponad miesiąc, a i tak przebrnęłam tylko przez połowę.           Zdecydowaną większość książki zajmują cytaty powyciągane z innych opracowań o Matejce, skumulowane niejednokrotnie po kilkanaście, jeden za drugim. Cytaty uzupełniają komentarze w stylu:


"Tylko ten, kto ma w oczach cudowne, olśniewające, płynne serpentyny dróg Beskidu Sądeckiego, zrozumieć może pozornie nieprawdopodobny opis dopędzania bryczki, która już daleko odjechała. Jan, podobny do ciemnego ptaka, zbiegał w dół po zielonych spadzistościach łąki, po złotej stromiźnie pola, aby dopaść, dopędzić, dogonić, wyprzedzić nadjeżdżającą w tumanie pyłu bryczkę." - str. 129
"A bibiszcze było jak Barbakan." - str. 76
"Jego dokonania malarskie stały się w losie ojczystym nie garścią ulotnego piasku, ale "wielkim kamieniem", takim, jaki wielki dawne kładły w fundamenty i mury aby im nadać moc niewzruszoną." - str.103  
"Oczywiście, że pisali prawdę! Tylko prawdę niepełną. Życie Matejki z Teodorą nie było nieustannym piekłem - ale nieustannym przerzucaniem się z piekła do nieba najwyższych uniesień. Nigdy nie była to szara zwyczajność (nawet wśród pieluch, kleików, leków)..." - s.138
Zdjęcie ukazujące ile cytatów tego typu zaznaczyłam w przeczytanej połowie książki. A wybierałam tylko to co ciekawsze.


           Przez 250 stron, które zmęczyłam, Matejko cały czas nazywany jest Jasiem, nawet wtedy kiedy ma już żonę i 4 dzieci, a jego żona do końca życia pozostanie w mojej świadomości Teodorą-Dorą-Teosią-Osią. Do tego ogromna liczba postaci, które za każdym razem występują zapisane inaczej - raz pod nazwiskiem, innym razem imieniem lub przezwiskiem, tak że ciężko się połapać kto jest kim.

           Najgorszy jest chyba jednak brak krytycyzmu źródeł i wybór takich cytatów, które potwierdzają tezy autorki (pozostałe są pomijane milczeniem, albo dyskredytowane). Matejko ma być niezrozumianym przez społeczeństwo swoich czasów i prześladowanym przez arystokrację (i nie tylko), cierpiącym notoryczną biedę wielkim malarzem i wizjonerem. Szypowska wielokrotnie wykazała się brakiem wiedzy historycznej (dokładniejsze informacje można znaleźć w artykule Henryka Słoczyńskiego "Matejko i galicyjska mafia" w Biuletynie Historii Sztuki z 1985 roku).
           Jeżeli ktoś z Was będzie miał ochotę na zapoznanie się z biografią Jana Matejki, Marię Szypowską zdecydowanie odradzam. Podejrzewam również, że pozostałe jej książki z serii Ludzie żywi (o Asnyku i Konopnickiej) będą na podobnym poziomie. Co ciekawe, książka o Matejce doczekała się co najmniej 4 wydań, podobnie jak ta o Konopnickiej...

Maria Szypowska Jan Matejko wszystkim znany, Państwowy Instytut Wydawniczy 1976, s.459