piątek, 30 grudnia 2016

Jan Jakub Kolski "Jańcio Wodnik i inne nowele"


Są takie historie, które na długo zostają nam w głowie. Często na pierwszy rzut oka wydają się niepozorne, a jednak, po kilku miesiącach nadal o nich myślimy. Jańcia Wodnika Jana Jakuba Kolskiego dostałam na lipcowym spotkaniu blogerów książkowych w Sopocie. Jak na moje standardy, czyli książki leżące na półkach po kilka lat, tę przeczytałam prawie od razu, w sierpniu. Minęło więc już sporo czasu. A mimo to, kiedy otworzyłam książkę w przypadkowym miejscu, rzuciłam okiem, od razu, ze szczegółami przypominałam sobie każdą historię.

Jan Jakub Kolski kojarzony jest przede wszystkim ze swoich prac filmowych. Dla mnie był zawsze reżyserem Jasminum. Jego twórczość filmowa jest kameralna, nie każdemu będzie odpowiadał jej klimat. Myślę, że to samo można powiedzieć o jego prozie.

W zbiorze Jańcio Wodnik i inne nowele zebrano sześć tekstów. Początkowo myślałam, że tylko Jańcio ma swój filmowy odpowiednik, ale kiedy robiłam research okazało się, że chyba tylko jedno z opowiadań nie zostało sfilmowane. Nic dziwnego, czytając każde z nich czuło się, że to historie idealne do pokazania na ekranie.

Wszystkie historie ze zbioru dotyczą wsi. Nie jest to jednak radosna wieś z dziecięcych wspomnień, nie ma tu realizmu rodem z Chłopów. Wieś Kolskiego jest wsią magiczną i niesamowicie smutną, pełną przesądów i uprzedzeń. Przede wszystkim jednak jest magiczna.

Nie powiem chyba nic zaskakującego stwierdzając, że opowiadania czy nowele, nie są moją ulubioną formą prozy. Zanim zdążę wejść w świat, poznać bohaterów, opowieść się już kończy. Tutaj jednak nie mamy takiego problemu. Cały czas znajdujemy się w jednym świecie, nie wychodzimy z niego przechodząc od jednego opowiadania do drugiego. Teksty są na tyle długie, żeby nie pozostawiać niedosytu, a jednocześnie każde zdanie jest potrzebne, nie widać rozciągania na siłę.

Czytało mi się ten zbiór zaskakująco dobrze, chociaż nie powiem, że był to miło spędzony czas. Zdecydowanie nie jest to książka rozrywkowa. Jeżeli tylko tego szukasz w literaturze, omijaj opowiadania Kolskiego szerokim łukiem. Jednak każdemu spragnionemu dobrej, nostalgicznej polskiej prozy polecam w czystym sercem.

PS. Jeżeli ktoś z Was widział film na podstawie, któregoś z opowiadań to dawajcie znać czy warto!

Jan Jakub Kolski Jancio Wodnik i inne nowel, Latarnia, s.336

Książkę przeczytałam dzięki organizatorkom spotkania A może nad morze z książką...?  i Wydawnictwu Latarnia.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Na litewskiej prowincji... (Małgorzata Gutowska-Adamczyk "Fortuna i namiętności. Klątwa")

Póki pisałam pracę magisterską umiałam się zmotywować do napisania czegoś na blog. Myślałam, że jak już skończę ją pisać to będę miała więcej czasu i łatwiej będzie mi pisać. Okazało się wręcz przeciwnie. Kiedy napisałam pracę, opadła cała motywacja do czegokolwiek. Najchętniej po powrocie z pracy zawijam się w kocyk, siadam przed telewizorem i oglądam seriale. Książki oczywiście też czytam, chociaż głównie w drodze do pracy i z powrotem. 8  lub 9 godzin pracy umysłowej przy komputerze jest na tyle męczące, że czytanie wieczorem często jest zbyt wymagające. Wygląda na to, że rok zakończę wielkimi zaległościami blogowymi i nie dobiję do 52 przeczytanych książek. Ale szczerze mówiąc, trochę przestałam o tym myśleć i się przejmować ;)

***



Tekst o tej książce zaczynałam co najmniej 3 razy. Raz nawet udało mi się napisać dwa akapity, ale book jeden wie, gdzie ten tekst mi się zapodział. I strasznie żałuję, bo miałam wtedy dobry dzień i polot, a pisząc przypomniałam sobie dlaczego ta książka tak mi się podobała. A teraz muszę zaczynać od nowa i nie wiem czy dobrze mi wyjdzie. Mowa będzie oczywiście o Klątwie Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk.

Klątwa jest pierwszym tomem serii Fortuna i namiętności. Czytałam ją w wakacje (ekhm…) i bardzo się ucieszyłam kiedy jesienią ukazał się drugi tom. Akcja powieści jest osadzona w XVIII wieku na Litwie, a w tle pojawia się sytuacji Rzeczpospolitej i problem wyboru nowego króla. Książka idealnie wpisuje się więc w bardzo przeze mnie lubiany nurt powieści historycznej, ale takiej, gdzie omija się królewskie dwory, wielkie bitwy i międzynarodowe intrygi, a raczej skupia się na jakimś małym, lokalnym konflikcie i tym, jak polityka państwa wpływa na odległą od stolicy prowincję.

Historia zaczyna się od tytułowej klątwy, którą tuż przed śmiercią, rzuca skazana za czary dziewczyna. Klątwa objęła kata, miasteczko i rodzinę kasztelana Jandźwiłła, który doprowadził do skazania dziewczyny. Początkowo wydaje się, że ostatecznie nic się nie dzieje. Kasztelanka Cecylia wychodzi za mąż, jej brat Jan na weselu spotyka swoją miłość z dzieciństwa, wdowę po mieczniku Zofię i ma nadzieję na pozytywnie przyjęte przez nią swaty. I nagle, wszystko sypie się jak domek z kart. Umiera król, a wśród społeczności powstają dwa stronnictwa popierające kandydata Saskiego i Polaka z krwi i kości. Do Zofii zaczyna smalić cholewki podstarości, kasztelanic szamoce się między miłością, a poczuciem obowiązku i oddaniem rodzinie, Cecylia i jej mąż zrzucają maski i pokazują swoje prawdziwe, dalekie od idealnego oblicze.

Czytając opinie innych czytelników wielokrotnie spotkałam się z zestawieniem Klątwy z dziełami Sienkiewicza. Szczerze mówiąc nie wiem skąd te porównania. Poza okresem i miejscem akcji powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk nie ma nic wspólnego z Trylogią. Jeżeli miałabym wskazać jednego, najbardziej znienawidzonego przeze mnie autora lektur, którego żadnej książki nie byłam w stanie skończyć, bez wahania podałabym Sienkiewicza (serio, tylko Latarnik mnie nie pokonał, nawet W pustyni i w puszczy było dla mnie traumą). Dla porównania Klątwę czytałam z zapartym tchem, ani razu nie pomyślałam o tym, że opisy są długie i nudne, język zbyt trudny, a historia skomplikowana i ciężka do ogarnięcia. Akcja Klątwy jest wartka, dużo się dzieje i mimo skomplikowanych zagadnień z historii, które porusza trudno byłoby się pogubić.

Czytając Klątwę trafiamy w środek świata, w którym polska szlachta zapatrzona w swoje przywileje i władzę, bezmyślnie korzysta z prawa veta i zrobi wszystko by mieć jeszcze więcej swobód. Dobro ojczyzny schodzi tutaj na drugi plan, ważniejsze jest to, co można zyskać dla siebie. Autorka bardzo dobrze ukazała skomplikowaną sytuację polityczną Rzeczpospolitej przełomu XVII i XVIII wieku i to, jak wpływała ona na życie ówczesnej szlachty. Bardzo podobało mi się, to że poza tymi ważnymi wydarzeniami, które miały miejsce w dalekiej Warszawie, autorka położyła nacisk na wydarzenia lokalne, kłótnie między właścicielami zamków, ich zależności, opis życia w folwarku czy zbójeckiej jaskini. Oczywiście w całą historię został też wpleciony wątek miłosny, który jednak nie dominuje, a łączy się i przeplata z innymi wydarzeniami.

Trzeba jeszcze zauważyć mocno zarysowane postaci kobiece.  Dominująca, głośna Cecylia i cicha, spokojna Zofia są siłą tej powieści. Do tego stopnia, że w wielu recenzjach, w ogóle nie znalazłam informacji o podstarościm i kasztelanicu. Mimo to, mi najbardziej przypadł do gustu Kacper Hadziewicz, podstarości-awanturnik, który niejedno ma za uszami. Szczerze mówiąc, mam trochę za złe autorce, że pokierowała tę postać w taką stronę i mam nadzieję, że w drugim tomie odzyska trochę charakteru.

Te kilka dni, które spędziłam na Litwie razem z miecznikową, podstarościm, kasztelanką i jej bratem sprawiły mi ogromną przyjemność i dostarczyły świetnej rozrywki.  Z całego serca polecam tę powieść, a sama czekam niecierpliwie w bibliotecznej kolejce po tom drugi.


PS. Kiedy przeczytałam, że jest on jednocześnie ostatnim, strasznie się zasmuciłam, gdyż byłam przekonana, że to będzie trylogia!

Małgorzata Gutowska-Adamczyk Fortuna i namiętnościKlątwa, Wydawnictwa Nasza Księgarnia, s. 464.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Yaa Gyasi "Droga do domu"


Jestem książkową sroką. Jeżeli tylko wpadnie mi w oko okładka książki to choćby była totalnie nie w mojej tematyce będą ją oglądać i zastanawiać się, czy jej nie przeczytać. Droga do domu nie wylądowała na mojej liście książek „do przeczytania” od razu. Oczywiście stwierdziłam „O MÓJ BOŻE, JAKA ŁADNA!”, ale dopiero po kilku dość entuzjastycznych recenzjach dopisałam się do listy oczekujących w bibliotece i zabrałam ją na wakacje. Niestety, Roztocze zupełnie nie pasuje klimatem do afrykańskiej opowieści (też tak macie, że miejsce, w którym czytacie musi chociaż trochę pasować do klimatu książki?), więc czytanie nie szło mi początkowo zupełnie. Ale wróciłam do domu, usiadłam i czytałam, czytałam i naczytać się nie mogłam (nie żeby Gdańsk był bardziej afrykański od Roztocza :D).

Droga do domu jest historią rodzinną obejmującą kilka pokoleń od XVII wieku do czasów współczesnych. Historia rozpoczyna się od urodzonej podczas burzy Effi. To ona, wydana za mąż z Anglika z pobliskiej twierdzy Cape Coast, będzie protoplastką afrykańskiej gałęzi rodu. Równolegle poznajemy los Esi, niewolnicy, która początkowo więziona w Cape Coast, zostaje sprzedana i wywieziona do Ameryki. Effia i Esi są przyrodnimi siostrami, córkami jednej matki, chociaż nie wiedzą o swoim istnieniu. Rozdział po rozdziale poznajemy losy kolejnych pokoleń rodziny, naprzemiennie potomków Effi i Esi.

Effia została w Afryce, jednak przez małżeństwo z Anglikiem została wykluczona ze społeczności swojej wioski. Jej potomkowie mają problem z określeniem własnej tożsamości, nie są ani w pełni członkami plemienia Fante, ani Anglikami. Kolejne pokolenia dążą do akceptacji przez rdzennych mieszkańców, ale zarówno ich jaśniejszy kolor skóry, jak i decyzje, które podejmują rodzą trudne do ominięcia przeszkody. Kiedy do tego dojdzie wojna między plemionami Asante i Fante, w której bohaterowie pełnią niemałą rolę, możemy spodziewać się zawiłych i nierzadko tragicznych losów jej potomków.

Esi z kolei, została sprzedana, jako niewolnica i wywieziona do Ameryki. Historie jej potomków to klasyczna opowieść o niewolnictwie w Stanach Zjednoczonych – praca na plantacjach i w kopalni, źli i dobrzy właściciele, ale także problemy, które spotykały wolnych czarnoskórych.

Powiedziałabym, że jest to książka nierówna. O ile historię Effi i jej potomków czytało mi się znakomicie, o tyle część amerykańska była trochę… no nie wiem, zbyt męczeńska? Wydaje mi się, że można opowiadać o niewolnictwie i segregacji rasowej w trochę inny sposób. Tak jak w Służących czy Sekretnym życiu pszczół. Tutaj dostajemy trochę patelnią w łeb, podział jest oczywisty i wyraźny, świat jest czarno-biały (niezamierzona gra słów).

Tuż po tym jak skończyłam lekturę natrafiłam na średnio zachwycone głosy znajomych blogerów. Że niektóre wątki potraktowane skrótowo, że przeskoki między postaciami są męczące i nużące, że niby mówi o niewolnictwie, ale ostatecznie nic z niej nie wynika albo, że autorka idzie do przodu, w ogóle nie oglądając się na bohaterów, których już zostawiła. Przez te głosy, długo nie mogłam się zebrać z pisaniem o tej książce.

Bo w sumie to wszystko jest prawdą. Ale mimo to, Droga do domu bardzo mi się podobała. Nie powiedziałabym, że to guilty plesure, to nie jest zła powieść. Wydaje mi się, że autorka chciała za dużo i ilość materiału ją przerosła, stąd niedociągnięcia i lekki niedosyt. Mimo to, uważam, że jest to całkiem niezły debiut.


Yaa Gyasi Droga do domu, Wydawnictwo Literackie, s. 408

poniedziałek, 31 października 2016

Konrad Kruczkowski "Halo człowiek", Anna Luboń "Mistrzynie"


Lubię od czasu do czasu sięgnąć po literaturę non-fiction. Mogą to być reportaże albo biografie, ale równie dobrze felietony czy wywiady. Tym razem w moje ręce wpadły dwie książki zawierające rozmowy z mniej lub bardziej znanymi ludźmi. A jako, że są one dość podobne formą i tematyką, że pomyślałam iż połączę te dwa tytuły w jeden post.
Halo człowiek to zbiór sześciu wywiadów przeprowadzonych przez Konrada Kruczkowskiego, autora bloga halo ziemia specjalnie dla tego wydawnictwa. Z kolei Mistrzynie zawierają rozmowy z trzynastoma kobietami sukcesu, mistrzyniami w swoich zawodach, z których część to przedruki z Elle.

Każdy wywiad opatrzony jest notką dotyczącą osoby, która jest bohaterem danej części. Dzięki temu poznajemy daną osobę i możemy chociaż trochę przewidzieć kierunek w którym pójdzie rozmowa.

Wywiady przeprowadzone przez Kruczkowskiego dotyczą przede wszystkim tematów związanych z branżą, w której działa dana osoba, ale zahaczają o sprawy aktualne w danym momencie. Luboń skupiła się na swoich bohaterkach jako kobietach, nie pomijając jednak sfery zawodowej, przez co rozmowy z jej zbioru są bardziej uniwersalne niż te z halo człowiek.

Wywiady umieszczone w Mistrzyniach były, z mojego punktu widzenia, dużo ciekawsze. Dzięki temu poznałam kilka nowych, nieznanych nazwisk kobiet, które w swoim zawodzie osiągnęły szczyt, a nie są znane szerokiej publiczności, osobom które nigdy nie interesowały się daną branżą, np. kostiumografka Dorota Roqueplo czy dyrygentka Agnieszka Duczmal.

Na koniec przyznam szczerze, że ani jedna, ani druga książka na dłużej nie zapadnie mi w pamięć. Halo człowiek przeczytałam niecały miesiąc temu i bez zajrzenia do środka ciężko byłoby mi powiedzieć jaki dokładnie był temat rozmów. Mistrzynie skończyłam raptem tydzień temu i już nie pamiętam wszystkich szczegółów. Nie ma tych wywiadach żadnych odkrywczych rzeczy, które mogą zmienić światopogląd i na dłużej pozostać w głowie.
Można przeczytać jako ciekawostkę, albo wtedy, kiedy szczególnie interesuje nas któryś z rozmówców. I tyle.

Konrad Kruczkowski Halo człowiek. Rozmowy o tym, co ważne, Zielona Sowa, s.159

Anna Luboń Mistrzynie. Wielkie osobowości, niezwykłe kobiety, szczere rozmowy, Burda, s.262

poniedziałek, 24 października 2016

Marta Abramowicz "Zakonnice odchodzą po cichu"


To nie jest książka, którą chciałam przeczytać od razu po tym jak zobaczyłam jej okładkę. To nie jest książka, którą chciałam przeczytać po milionie zachwalających ją recenzji. Tak naprawę w ogóle nie chciałam jej czytać. Bo wiecie. Mam w swoim życiu epizod oazowy, byłam pierwszym prowodyrem dyskusji na lekcjach religii (pozdrawiam wszystkich moich katechetów), no i generalnie tematy religii interesowała mnie od zawsze (w końcu nawet skończyłam religioznawstwo). Wydawało mi się, że o Kościele katolickim wiem tak dużo i mam o nim wystarczająco złe zdanie, że kolejna książka na ten temat nie jest mi potrzebna.

Jak to się stało, że ostatecznie sięgnęłam po Zakonnice? Wszystko dlatego, że Agnieszka namówiła mnie na udział w Kongresie Kobiet Pomorza. A na Kongresie było spotkanie z autorką Martą Abramowicz. Poszłam, zobaczyłam, posłuchałam i pomyślałam „przeczytam!” (pomyślałam też, że takie spotkanie byłoby dobrym tematem dla Uniwersyteckiego Koła Religioznawców, ale co ja tam wiem :d).

Statystyki mówią, że co piąta osoba zna byłą zakonnicę. Skoro nie ma ich, aż tak dużo, to pewnie każdy zna jakąś obecną zakonnicę. Ja na przykład bez zastanowienia mogę powiedzieć, że znam byłego zakonnika i co najmniej dwie siostry (wiecie, nie tak, że spotkałam na ulicy, tylko nawiązałam z nimi jakąś dłuższą relację).

No właśnie, byłego zakonnika… Gdyby się zastanowić to nieraz słyszało się o księdzu, który wystąpił, ma żonę i dzieci.  Nigdy nie słyszy się jednak o kobietach, które opuszczają zgromadzenia. I tę lukę wypełniła właśnie książka Marty Abramowicz.

Temat, jak się okazało,był  trudny od samego początku, bowiem już na etapie poszukiwania bohaterek autorka napotkała ścianę. Brak oficjalnych statystyk, brak organizacji skupiających byłe zakonnice, brak chęci rozmowy ze strony tych, które udało się odnaleźć. Kiedy już zaczynają mówić z ich opowieści wyłania się kolejne ciemne oblicze Kościoła katolickiego. Bohaterki opowiadają między innymi o ślepym posłuszeństwie, którego wymaga się od sióstr, mobbingu, problemach psychicznych, utracie wiary.

Historie opowiedziane przez była zakonnice są zatrważające, a wniosek, który nasuwa się po lekturze taki, że w Polsce żeńskie zakony zatrzymały się w średniowieczu (wszystkie znaki na ziemi i w niebie mówią, że w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych jest nieco inaczej). Jeżeli nie w średniowieczu, to przynajmniej w czasach przedsoborowych (wiem, że Sobór Watykański II ma swoich przeciwników, ale w kontekście tych historii mam ochotę powiedzieć „sedewakantyści, schowajcie się ze swoimi poglądami!”).

Tak się złożyło, że kiedy czytałam Zakonnice Polskę opanował #CzarnyProtest. Wydawałoby się, że zakonnice niewiele mają wspólnego z aborcją, jednak czytając myślałam sobie, że i w tym kontekście ta książka jest aktualna. Jest aktualna dlatego, że dostrzega nie tylko problem traktowania zakonnic, ale kobiet w Kościele w ogóle.

Na koniec fragment wypowiedzi jednego z dominikanów, którzy wypowiadali się w książce. Do pomyślunku dla każdej wierzącej osoby. 
Ale wiara to coś więcej. Głęboki kontakt z Panem Bogiem. Używanie rozumu. Bez niego mamy naiwność albo fanatyzm.­­ – s.144.

Marta Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, s.219

poniedziałek, 17 października 2016

Christopher Isherwood "Samotny mężczyzna"


To będzie wpis z serii tych raczej krótkich. Samotny mężczyzna to moja lektura z sierpnia lub września (hm.... zeszłego roku. ale wpis pisałam daaawno temu, tylko zdjęcie mi wcięło więc wiecie :D). I szczerze mówiąc niewiele z niej pamiętałam. Kiedy wzięłam tę książkę do ręki i próbowałam sobie przypomnieć jakieś szczegóły z jej treści okazało się, że jest to zadanie z tych nie-do-wykonania. Właściwie to przez chwilę zastanawiałam się czy ja w ogóle skończyłam tę książkę. Otwieram ostatnią stronę i czytam. Aaaaa, faktycznie, coś świta, czyli jednak skończyłam.

Czyli tak. Mamy Georga, nauczyciela akademickiego, homoseksualistę. Mamy Jima, który właściwie nie żyje, ale był wielką miłością Georga więc właściwie jest obecny na każdej stronie książki. Jest jeszcze ich przyjaciółka, trochę zwariowana i nieogarniająca życia Charlotte. Akcji brak, to nie ten typ książki. Jest raczej smutno i refleksyjnie.

No dobra, to myślę dalej. I dochodzę do wniosku, że wszystko co mam w głowie to obrazy z filmu, który został nakręcony na podstawie powieści Isherwooda. Film widziałam dobrych kilka lat temu, ale wywarł na mnie dużo większe wrażenie niż książka. Colin Firth wydaje mi się idealnym Georgem. Nie najmłodszy, ale przystojny, dobrze ubrany, wykształcony i inteligentny. Charlotte ma dla mnie twarz Julianne Moore z tym dziwnym filmowym tapirem.

Naciskam „no myśl, musi być coś więcej!”. I co? Widzę tylko tę scenę, kiedy bohaterowie siedzą na kanapie, piją whisky i rozmawiają. O życiu, śmierci, miłości, samotności. I o Jimie. I nic więcej w głowie nie mam.

Moje koleżanki nie raz zachwycały się Samotnym mężczyzną. Że taka piękna, wzruszająca, że przeczytałyby raz jeszcze. W opiniach internetowych też widzę same ochy i achy. No przykro mi, ale nie trafił do mnie ten mężczyzna. Może nie ten moment w życiu, może tylko nie moja wrażliwość.

Christopher Isherwood Samotny mężczyzna, Zwierciadło, s.190.

niedziela, 25 września 2016

Szczepan Twardoch "Zimne wybrzeża"


Ostatnio ciągle mam ochotę na kryminały. Pewnie w ten sposób odreagowuję zmęczenie związane z pisaniem pracy magisterskiej i pracą na zmiany. I mimo, że mniej więcej wiem, czego chcę, chodzę wokół bibliotecznych półek i nic nie mogę wybrać. Przede wszystkim nie chcę żeby był to środkowy tom nowego dla mnie cyklu (w takim momencie oczywiście nie mam telefonu żeby sobie to sprawdzić w internecie, a pierwszych tomów nigdy nie ma na półce). Przy kolejnej takiej wizycie P. wskazał mi książkę Twardocha, którego nazwisko kojarzył. Niby nie kryminał, ale powieść szpiegowska, ale stwierdziłam, że dlaczego nie?

Rzecz się dzieje na Spitsbergenie. Mamy rok 1957, na wyspę przybywa John Smith udający brytyjskiego socjologa badającego życie małych zamkniętych społeczności, tu konkretnie życie polskich polarników, którzy mają na Spitsbergenie swoją stację. Smith oczywiście nie jest tym, za kogo się podaje. Tak naprawdę pracuje, jako szpieg dla firmy zajmującej się pozyskiwaniem informacji, a na Spitsbergen został wysłany w celu obserwowania komunistów. Początkowo bohater jedynie krąży po wyspie, obserwuje mieszkańców, górników. Kiedy jednak do lokalnego gubernatora dociera wieść o zniknięciu jednego z Polaków, rusza razem z nim żeby na miejscu towarzyszyć polarnikom w poszukiwaniach. W międzyczasie nawiązuje kontakt z mieszkającym na wyspie starym Rosjaninem, czy uczestniczy w związkowych zebraniach górników.

No dobra, bez rozwodzenia się. Nudna jest ta książka jak jasna cholera. Miała być szpiegowska fabuła, a właściwie do końca nie wiadomo kogo Smith ma szpiegować, po co, dlaczego. Rozwiązanie sprawy śmierci polskiego polarnika jest oczywiste, a mimo to wszystko jest nijakie i mało wyraziste. Jedyne co faktycznie Twardochowi wyszło to opisy przyrody, ale gdybym chciała poczytać opisy Spitsbergenu to sięgnęłabym po inną książkę. Przeczytałam do końca tylko dlatego, że naprawdę nie lubię porzucać lektury w połowie, ale nie przesadzę mówiąc, że naprawę męczyłam te 250 stron. Przede mną jeszcze lektura Morfiny, z którą wiążę naprawdę duże nadzieję, więc mam nadzieję, że Zimne wybrzeża były tylko wpadką przy pracy.


Szczepan Twardoch Zimne wybrzeża, Wydawnictwo Dolnośląskie, s.246.

sobota, 17 września 2016

Marcin Grygier "Nie patrz w tamtą stronę"


Co robi się najlepiej wtedy, kiedy gonią terminy i trzeba na gwałt kończyć pracę magisterską? (EDIT: Praca magisterska skończona, podpisana przez promotora i we wtorek jedzie do dziekanatu!) Tak! Wtedy najlepiej się sprząta, gotuje i… pisze teksty na blog! Tak więc otwieram folder ze zdjęciami i sprawdzam. Zaległości do opisania mniej więcej z 3 miesięcy. Eh, czy kiedyś w końcu zacznę pisać na bieżąco? 

Na pierwszy ogień biorę polski kryminał, mocno chwalony debiut Marcina Grygiera, czyli Nie patrz w tamtą stronę, który udało mi się dorwać na półce z nowościami w bibliotece. Wzięłam ten tytuł ze sobą jadąc do Torunia i… Ok, tu się muszę do czegoś przyznać. Nie umiem czytać w czasie podróży. Kiedy jadę gdzieś autobusem zawsze zasypiam po kilku stronach. Wzięłam więc tę książkę z myślą „przeczytam rozdział czy dwa i pójdę spać”. I wiecie co? Czytałam CAŁĄ DROGĘ!

Zaczyna się jak typowy kryminał. W Puszczy Kampinoskiej zostają znalezione zwłoki młodej dziewczyny, której obcięto głowę, a w zamian zostawiono głowę konia. Dalej też nic niezwykłego – mamy śledztwo, które prowadzi zespół z nadkomisarzem Romanem Walterem na czele. Komisarz oczywiście z problemami, zespół mimo potknięć daje sobie ze wszystkim radę.

Rozdziały są bardzo krótkie, a powieść jest napisana na przemian z dwóch perspektyw. To znaczy, jeden rozdział opowiada o tym, co dzieje się dzisiaj, kolejny jest retrospekcją. Taki podział ma plusy i minusy. Rozdziały kończą się tak, że chcesz wiedzieć, co będzie dalej JUŻ, TERAZ, ZARAZ, a nie przenosić się w czasie do innych wydarzeń. Plus jest taki, że chęć poznania ciągu dalszego napędza do czytania i nie pozwala odłożyć książki na bok – czyta się, więc naprawdę jednym tchem.

Jak łatwo się domyślić, wydarzenia z przeszłości mają ogromny wpływ na to, co się dzieje teraz. Nie zawsze możemy od razu pojąć ten związek, ale na końcu wszystko się wyjaśnia. Nie będzie chyba zbyt dużym spoilerem informacja, że główną mocą napędową jest tutaj chęć zemsty, co, umówmy się, ostatecznie nie jest też bardzo oryginalne ;).

Powiązanie współczesnych wydarzeń z historią z przeszłości oraz wspomniany sposób opowiadania historii wiąże się jeszcze z jednym problemem. Moim zdaniem w tej historii mamy za duże nagromadzenie wątków i postaci, a zbiegi okoliczności są… no cóż, momentami mało prawdopodobne.

Mimo tej obfitości wątków i osób, dość szybko wytypowałam osobę, która była zabójcą. Nie miałam na to żadnego potwierdzenia w tekście, ot tak przyszło mi do głowy takie rozwiązanie. I nagle jedno zdanie, chyba mniej więcej w połowie i pewność była praktycznie stuprocentowa. Potem autor próbował mnie jeszcze zmylić, ale ostatecznie wyszło na moje. Same okoliczności, które doprowadziły do morderstwa z pierwszych stron i wciągnięcia w to komisarza Waltera, z jednej strony oczywiste i banalne do odgadnięcia, z drugiej są właśnie tym naciąganym i mało prawdopodobnym wątkiem.

Ostatecznie, muszę stwierdzić, że był to całkiem niezły i wciągający kryminał na jedno czy dwa popołudnia, ale do zachwytów większości czytelników mi daleko. Jeżeli pojawi się nowa książki Marcina Grygiera to pewnie po nią sięgnę, żeby sprawdzić, w którą stronę poszedł autor. A jeżeli okaże się, że będzie to autor jednej książki, to płakać po nim nie będę ;)


Marcin Grygier Nie patrz w tamtą stronę, Prószyński i Ska, s.448

piątek, 26 sierpnia 2016

Summer Lovin’ Book Tag

Tagi i wyzwania fotograficzne to coś, co zawsze obserwowałam z boku, ale jakoś nigdy nikt nie zawołał „WYBIERAM CIĘ PIKACZU!” (a nie, to nie ta bajka…).  A tu nagle BACH, nominacja od Owcy. O mój Booku! Czy ja w ogóle umiem w tagi?* Zobaczmy.

* Najwyraźniej nie umiem w tagi, bo lato się już właściwie skończyło - od momentu, kiedy to pisałam do dzisiaj minął miesiąc, a to wszystko dlatego, że chciałam zrobić letnie zdjęcia do zilustrowania tego wpisu...

1   Początek lata, czyli książka, która przyciąga uwagę już od pierwszego zdania

Rozglądam się po półkach (przeklęte dwa rzędy książek!) i mój wzrok pada na Dygot Jakuba Małeckiego. Jeszcze go nie czytałam, ale po pierwszym zdaniu podskórnie czuję, że to będzie TO. Że obok Gugułów i Szopki trafi na kupkę moich ulubionych, na wskroś polskich lektur.

Poznał ją na  tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem.


Obrazki pochodzą ze stron wydawców lub empiku.

Za gorąco żeby wychodzić, czyli książka idealna, by zaczytać się w czterech ścianach

Pierwsza myśl? Zupa z granatów Marshy Mehran. Opowieść o trzech siostrach, które uciekły z Iranu do Irlandii i założyły restaurację serwującą wschodnie potrawy. Powieść jest ciepłą historią (idealną w kontekście dzisiejszej dyskusji o uchodźcach), a uzupełniona przepisami dań przygotowywanych przez bohaterki więc rozbudzają apetyt na kulinarne podróże bez wychodzenia z domu.



             Letnia wycieczka samochodowa, czyli książka idealna na podróż

Tu nie mogę dać Wam jednoznacznej odpowiedzi. Uważam bowiem, że fajnie jest dobrać lekturę do miejsca, w które się jedzie! Jedziesz do Krakowa? Do walizki spakuj Tajemnicę Domu Helców! Odwiedzasz warmińskie miasteczka? Sięgnij po Tajemnicę Luziy Bein. Wycieczka do Włoch? Dlaczego nie zabrać ze sobą Dana Browna albo Hannibala? Jadąc do Barcelony wybór nie może nie paść na Zafona, a w Sztokholm bez towarzystwa Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander byłby nudny. Do wyboru, do koloru!

     Mrożone herbaciane pyszności, czyli książka z zimną scenerią

Najtrudniejsza kategoria. Od kilkunastu minut siedzę i myślę. Czy ja naprawdę nie czytałam nic, w zimnej scenerii? Nagle przed oczami staje cały rząd okładek w odcieniach błękitów z zimnem i bielą w tytułach. Zatrzymuję się dopiero przy jednej z wygrzebanych z dalekich zakamarków pamięci czyli Zbrodni w błękicie Katarzyny Kwiatkowskiej. Pierwszy tom przygód Jana Morawskiego rozpoczął serię retro kryminałów, których lektura sprawiła mi wielką przyjemność, nawet jeśli zagadki rozwiązałam przed końcem. Do tego, pod jej wpływem, zaczęłam szukać innych powieści kryminalnych osadzonych w dawnych czasach, a sympatia do tego typu lektur pozostała do dzisiaj.



     Słoneczne poparzenie, czyli książka, która zawiodła Cię w tym roku

U Owcy jest „początkiem lata”, u mnie była „słonecznym poparzeniem” – Żółte ptaki Kevina Powersa. Po wyłaniających się z każdego rogu Internetu zachwytach spodziewałam się książki, która powali mnie na kolana. Otrzymałam jednak opowieść, która dość szybko wyleciała mi z pamięci (chociaż, jak tak teraz o niej myślę, to pamiętam więcej niż 2 miesiące temu, kiedy o niej pisałam) i skupiła się nie na tym, co najbardziej mnie zainteresowało. Nie mówię oczywiście, że jest to zła książka, ale na pewno nie sprostała oczekiwaniom, które jej postawiłam.



           Upalne czytadła, czyli jedna z najlepszych Twoich książek tego roku

Z moich tegorocznych lektur na pierwsze miejsce bezkonkurencyjnie trafia Szopka Zośki Papużanki. Uwielbiam taką prozę, ale nie będę się powtarzać bo pisałam Wam już o tym tu. W promieniach tej lektury mogłabym się smażyć całymi dniami!



Lato właściwie za nami, a nad polskim morzem trwa właśnie pora deszczowa (chociaż wczoraj było upał!). Nie oznacza to, że możemy zakopywać się już w kocyki w domowym fotelu! Łapmy każdy promyczek słoneczka, wypełzajmy na plaże, do parków i czytajmy na łonie natury! 

Karolino! Pyzo! Jeżeli uważacie, że nie jest jeszcze zbyt jesiennie na zabawę w letni tag to zapraszam Was do przedstawienia Waszych propozycji :)

czwartek, 18 sierpnia 2016

Vanessa Tait "Dom po drugiej stronie lustra"


Zaczynam pisać tę recenzję po raz trzeci i zastanawiam się czy naprawdę ta książka, jest warta takiego wysiłku. Najpierw napisałam kilka zdań, stwierdziłam, że nie mam weny, są bez sensu i usunęłam. Jakiś czas później napisałam 1/3 tekstu, ale miałam inną robotę i zostawiłam recenzję do dokończenia kiedyś tam. Teraz siadam, chcę kończyć i co? I nie ma! Wyparowała! Eh.

Wracając do książki. Wydawać by się mogło, że schowana za uroczą okładką historia opowiadająca o kulisach powstania jednego z najbardziej znanych dzieł literatury brytyjskiej – Alicji w krainie czarów, do tego napisana przez prawnuczkę słynnej Alicji, to gotowy przepis na sukces. Wyszła z tego książka zwyczajna, którą można przeczytać, ale niestety nie zapada ona szczególnie w pamięć.

Głównymi bohaterami powieści Tait nie są ani Alicja Liddell i jej siostry, ani Lewis Carroll (czy też raczej Charles Dodgson), tylko Maria Prickett, guwernantka dziewczynek. Kiedy zahukana i zdewociała Maria otrzymuje posadę w domu dziekana Liddella wydaje jej się, że złapała Pana Boga za nogi. Mając 28 lat i będąc panną, dziewczyna myślała, że wejdzie do lepszego świata, znajdzie męża i będzie szanowaną osobą w towarzystwie. Szybko czekało ją rozczarowanie - nie rozumiała zwyczajów wyższej sfery, była niezauważana, trochę pogardzana. Jej jedyną pociechą były spotkania z panem Dodgsonem, który często odwiedzał dom Liddellów żeby robić zdjęcia dziewczynkom.

Relacja Marii wobec podopiecznych i wielebnego Dodgsona jest głównym wątkiem tej powieści. To, co ciekawe, czyli powstanie Alicji w krainie czarów i okoliczności, które doprowadziły do jej wydania, są jedynie tłem, któremu poświęcone jest niewiele miejsca. Ze względu na założenia fabuły, która miała ukazać „spór” Marii i Alicji o pana Dodgsona, autorka trochę mocniej dotknęła problemu relacji Lewisa Carrolla i dziewczynki. Nadal jest to jednak problem jedynie zarysowany, który mógłby być bardziej rozwinięty.

Oczywiście, można docenić wszelkiego rodzaju mrugnięcia okiem i nawiązania do treści Alicji w krainie czarów. Nie jest to jednak taki smaczek, który zmieniłby diametralnie odbiór całości. Powieść czyta się dość szybko, dzięki czemu nie stracimy dużo czasu na przeciętną lekturą.


Vanessa Tait Dom po drugiej stronie lustra, Czwarta Strona, s. 352

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wywody booki na temat sztuki #4 Monet, Renoir, Delacroix i inni. Normandia namalowana, Muzeum Narodowe w Gdańsku


Mówi się, że obrazy impresjonistów lubi każdy – są ładne, proste, niewymagające i przedstawiają głównie pejzaże. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Przecież jedną z głównych funkcji sztuki jest sprawianie przyjemności estetycznej oglądającemu. Wiem, wiem, abject art, akcjoniści wiedeńscy i te sprawy – dlatego napisałam, że jedną z funkcji. Ale szczerze? Wątpię, czy przeciętny Kowalski słyszał o takim Schwarzkoglerze ;).

NOTATKA

Maurice Louvrier Biały filar we mgle, ok. 1940
Wracając do najważniejszego tematu czyli wystawy. Do 18 września w salach Pałacu Opatów Oliwskich czyli Oddziału Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku możemy oglądać wystawę Monet, Renoir, Delacroix i inni. Normandia namalowana. Jest to wystawa prezentująca kolekcję, która obejmuje malarstwo Normandii z lat 1790-1940 i była już pokazywana w kilku miejscach na świecie (w Polsce też – w Poznaniu i w Szczecinie). Ekspozycja była szeroko reklamowana i omawiana w mediach, a największą zachętą miały być nazwiska takich artystów jak Monet czy Renoir, czyli wspomnianych na początku impresjonistów.

Chyba mój ulubiony obraz z wystawy, chociaż na zdjęciu w ogóle nie widać tego uroku.
Karl Daubigny Brzeg rzeki w pobliżu Yport, 1878
OPAKOWANIE

Może się wydawać, że rokokowy pałac opatów nie jest najlepszym miejscem do wystawiania sztuki nowoczesnej (no cóż, już niedługo nim nie będzie…), ja jednak lubię wystawy tam organizowane. Sale są duże i przestronne, w większości mają dobre, naturalne oświetlenie więc są ciężko o lepsze warunki do prezentowania malarstwa.

Kolejny, który skradł moje serce.
Ludovic Lepic Pejzaż morski, ok. 1875
No właśnie, oświetlenie. Jeden z elementów ekspozycji nad którymi najbardziej lubię się znęcać. Kiedy weszłam do pierwszej sali byłam zachwycona tym, że NIC mi się nie odbija w obrazach (nawet tych za szybą), że wszystko dobrze widzę. Kolejne pomieszczenie i nadal ok! A potem BACH, tu coś się odbija, a tam w ogóle nie ma żadnego światła. No jakżesz można tak popsuć dobre pierwsze wrażenie? I ja bym pewnie na tym skończyła, ale wtedy moja siostra, jak na studenta ASP przystało, zauważyła „Ale dlaczego żółte, ciepłe światło?! Przecież to przekłamuje kolory!”. Mówcie co chcecie, ale jak się ogląda pejzaże to kolory są raczej ważne!

ZAWARTOŚĆ

No dobra, ale jednak ważniejsze od miejsca i światła są tutaj dzieła sztuki. Wystawa jest podzielona według tematyki obrazów. I tak mamy sale pełne morskich brzegów, wiejskich pejzaży, widoków Sekwany i miasteczek nad nią leżących. Ah, i jeszcze kilka martwych natur!  I właściwie trudno powiedzieć tutaj coś więcej. Oglądamy po prostu ponad setkę przedstawień widoków normandzkich. Ni więcej, ni mniej.

Guillaume Fouace Nadkrojone ciasto, 1884
Jasne, takie jest założenie tej kolekcji. Normandia była regionem, który przyciągał artystów – głównie malarzy, ale nie tylko. Jest to temat dobrze przebadany (tak twierdzą twórcy wystawy, wierzę), dzieł w kolekcji jest sporo, a drugie tyle jeszcze do zdobycia. Te które udało się zdobyć są pokazywane żeby sprawić przyjemność oglądającym. Nie można tutaj dopisać żadnej dodatkowej filozofii

Taki też bym sobie powiesiła w domu!
Eugene Boudin Nadbrzeże podczas przypływu Trouville, ok. 1888-1895


WIELKIE NAZWISKA

Jak już wspominałam, zresztą widać to nawet w tytule wystawy, reklamą mają być nazwiska znanych francuskich malarzy. Faktycznie, możemy zobaczyć tam dwa obrazy Moneta, jeden Renoira i bodajże dwa Delacroixa. W kontekście tytułu, śmieszne jest to, że najczęściej reprodukowanym obrazem z wystawy jest Courbet (który na reprodukcjach wygląda bardziej courbetowato niż na żywo..).

Jest i on! Najczęściej reprodukowany obraz wystawy.
Goustav Courbet Pejzarz morski przy sztormowej pogodzie, 1871
Ja wiem, że używanie tych nazwisk ma przyciągnąć zwiedzających, ja wiem. Ale to naprawdę nie są te obrazy, które najbardziej zapadają w pamięć! Lepic, Cals, Daubigny czy Boudin to są nazwiska, które kradną uwagę!

No popatrzcie jakie to ładne!
Frank-Myers Boggs Poranna mgła nad Dieppe, 1881
NA KONIEC

Koszmarek!
Charles Angrand W sadzie, ok.1905
Wystawa Monet, Renoir, Delacroix i inni. Normandia namalowana nie jest dużą wystawą, która prezentuje jakiś rozbudowany problem historyczno-sztuczny. Nie ma tutaj za bardzo o czym pisać. Wystawa miała być prezentacją kolekcji, która jest zbiorem widoków Normandii i tak też się stało. Każdy widz znajdzie tu dzieło, które bardziej przypadnie mu do gustu i coś, co uzna za koszmarek, na inne popatrzy i po kilku dniach zapomni. Generalnie fajnie obejrzeć, ale nie jest to wystawa, na którą jechałabym z drugiego końca Polski - gdyby ktoś jednak chciał przyjechać i zobaczyć wystawa będzie czynna do 18 września ;).

Spojrzenie pogardy

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Marcin Wicha "Jak przestałem kochać design"


Myślę, że każdy ma takie książki, które koniecznie chce przeczytać, ale jakoś nie ma okazji. Ja tak miałam z Jak przestałem kochać design. Na szczęście autor pojawił się na tegorocznych Targach Książki, więc nadarzyła się okazja by książkę kupić. A że musiałam chwilę na niego poczekać to od razu zaczęłam czytać.

Jak przestałem kochać design jest podzielonym na trzy części zbiorem felietonów, migawek dotyczących szeroko rozumianych designu, estetyki i pracy grafika. Książka Wichy wpisuje się, w popularny ostatnio w Polsce, nurt tekstów o brzydocie, poczuciu estetyki, polskiej przestrzeni publicznej, pastelozie itd. (obok książek Filipa Springera czy takich wydawnictw jak Hawaikum).

Autor zaczyna od opowieści o tym, jak wybierał urnę dla swojego zmarłego ojca, który był architektem i nade wszystkim tępił kicz. Zmagania z brokatem, złotem, liliami, krzyżami, koronami cierniowymi i materiałami sztucznymi są dobrym wstępem do tekstów, które zawierają się na kolejnych stronach. W pierwszej części wspomnienia z dzieciństwa, wycinki historii i sentymenty uzupełniane są niezwykle celnymi spostrzeżeniami i refleksjami z perspektywy czasu. Część druga to sytuacje, które spotkały autora, kiedy pracował już, jako projektant, a trzecie bardziej ogólne refleksje na temat różnych przedmiotów i zjawisk.

Marcin Wicha pisze inteligentnie i z humorem. Nie raz czytając kiwa się potakująco głową, nie raz zazdrości obserwacji i refleksji. Moim ulubionym tekstem i swoistym podsumowaniem wszystkich historii ze zbioru jest historia z hrabiną. Nie ma sens.

Uważam tę książkę za bardzo dobrą, ale mam cholerny problem z napisaniem o niej czegoś sensownego. Podchodziłam do tego tekstu kilkanaście razy – i cały czas nie jestem zadowolona, wszystko wydaje mi się zbyt płytkie i nie takie. Wykreślam więc masę zdań i zostawiam Wam tyle na zachętę. Wybaczcie więc niedoróbki, nie traćcie tu więcej czasu i zaczytujcie się w Jak przestałem kochać design!


Marcin Wicha Jak przestałem kochać design, Karakter 2015, s.260

piątek, 8 lipca 2016

Charlotte Brontë "Niedokończone opowieści"


Pod wpływem Pyzy i jej tygodnia z Charlotte Brontë sięgnęłam po Niedokończone opowieści, które od jakiegoś czasu stały na mojej półce. Co prawda ten tydzień minął baaaaaaardzo dawno temu, a mój tekst będzie recenzją, więc nie wpisuje się w założenia Pyzy, ale co tam ;) Przyznam, że podobnie jak wiele kobiet, uwielbiam prozę sióstr Brontë i Jane Austen. Mimo że, zawsze byłam #teamRochester, przyznaję, że ostatnio obejrzałam po raz pierwszy (sic!) Dumę i uprzedzenie z 1995 roku i przez chwilę się wahałam czy nie przejść do #teamDarcy.

Wracając do Niedokończonych opowieści… Wydawnictwo MG zebrało w jednym tomie cztery rozpoczęte przez Charlotte historie. Ciężko powiedzieć czy w jej zamyśle miały być to opowiadania czy całe powieści (podział na rozdziały sugeruje to drugie). Nie wiadomo też, dlaczego pisarka nie dokończyła pisania tych dzieł. Być może stwierdziła, że historia jest nieciekawa, a może po prostu nie zdążyła?

Mam mieszane uczucia wobec, powszechnego dzisiaj, wyciągania z szuflady notatek pisarzy i publikowania ich w formie książek. Skoro coś było niedokończone, albo autor nie chciał żeby ujrzało światło dzienne, powinniśmy chyba uszanować jego wolę. Z drugiej strony możemy wiele stracić nie udostępniając dzieł wielkich pisarzy tylko dlatego, że oni uważali, że coś jest niedoskonałe (wiecie, ludzie często nie doceniają swojej pracy).

Tak czy siak, Niedokończone opowieści po raz pierwszy trafiły w ręce polskich czytelników jakieś dwa lata temu. Jak tylko usłyszałam, że pojawi się taki tytuł od razu zapragnęłam go mieć. Radość moja była ogromna, kiedy udało mi się ją kupić za 15 zł w taniej książce.

Zacznę od tego opowiadania, które podobało mi się najbardziej, czyli Emma, drugi tekst w zbiorze. Mamy tutaj szkołę dla panien i bogatą uczennicę, która najwyraźniej nie jest tym, za kogo uchodzi. Historia spodobała mi się do tego stopnia, że kiedy przewróciłam ostatnią stronę, miałam ochotę krzyknąć na cały tramwaj „Charlotte Brontë jak mogłaś nam to zrobić?! Jak mogłaś zostawić tę historię bez zakończenia?!”.

Na drugim miejscu mojego rankingu uplasował się Ashworth. Dzięki temu, że jest to najdłuższa opowieść, jest najbardziej rozbudowana i wiemy sporo o jej bohaterach. Upadły arystokrata, jego ukochana córka i synowie, których się wyrzekł. Myślę, że gdyby autorka skończyła tę powieść mogłaby być naprawdę ciekawa.

Pozostałe dwa opowiadania nie przypadły mi tak do gustu. Państwo Moore to wstęp do historii młodego małżeństwa, w którym obie strony mają swoje za uszami i myślę, że taki związek nie skończyłby się dobrze. Mogę jednak powiedzieć, że jestem nawet ciekawa, do jakiego zakończenia doprowadziłaby tu autorka.

Z kolei ostatni tekst w zbiorze, czyli Historia Williego Ellina nie zainteresował mnie w ogóle. Był jakiś taki… no nie wiem. Może trochę nudny? A może po prostu zbyt niedopracowany?
Niedokończone opowieści są zbiorem nierównym, ale jak już wspomniałam, z jakiegoś powodu autorka porzuciła te historie. Może czuła, że to nie to? Tak czy siak lektura tych opowiadań sprawiła mnie przyjemność, ale także lekko sfrustrowała, ponieważ nigdy nie poznamy ich zakończenia.

PS. Tak sobie myślę, że gdyby ktoś kiedyś wymyślił sposób wskrzeszania zmarłych od razu poleciałabym do Charlotte z prośbą o dokończenie Emmy!


Charlotte Brontë Niedokończone opowieści, Wydawnictwo MG, s. 239