Rzadko
uczestniczę w imprezach organizowanych przez miasto, biblioteki itp. Zazwyczaj
jestem w rozjazdach albo mam zajęcia, a kiedy już jestem w domu chcę odpocząć
czytając książkę albo oglądając film z P. Od jakiegoś czasu staram się jednak
walczyć z lenistwem, planować takie wyjścia wcześniej i korzystać z oferty
kulturalnej miasta. Dlatego kiedy poznałam daty i program tegorocznych Letnich
Ogrodów Polityki postanowiłam uczestniczyć w jak największej liczbie
interesujących mnie wydarzeń.
10 czerwca w ramach spotkań
literackich przyjechali do nas Filip Springer i Marek Przybylik. Nie czytałam
jeszcze żadnej książki Springera (Miedzianka
cały czas czeka na półce, pozostałe muszę kupić, ale cena Źle urodzonych zabija…), ale
jako historyk sztuki (i bloger oczywiście) nie mogłam przepuścić tego
spotkania! Drugi gość był mi nieznany, ale okazało się, że nie był to duży
problem. Temat spotkania brzmiał „Jak zmieniły się nasze miejsca”.
Na początek zostaliśmy poczęstowani targowymi
historyjkami, które w latach 1981-91 spisywał i publikował Marek Przybylik.
Jestem przedstawicielką pokolenia, które puste półki i PRL-owskie realia zna
tylko z opowieści i zawsze z zainteresowaniem słucham kolejnych. Dużo miejsca
poświęcono też polskiej „zaradności”.
Przyznam, że słuchałam wszystkiego z uśmiechem na ustach i z bardzo
pozytywnym wrażeniem o gościu.
W drugiej części spotkania przeszliśmy do
tematów pastelozy, szyldozy i samochodozy czyli tematów, którymi zajmuje się
Filip Springer. Wiele razy słyszałam bardzo pozytywne opinie o Springerze i tym
co mówi, co potwierdziło się na spotkaniu. Został poruszony temat chciwości i
nieporadności współczesnych deweloperów, budowania dziwacznych osiedli w
szczerym polu, bez żadnej infrastruktury (marzę teraz żeby zobaczyć Osiedle
Rzymskie pod Poznaniem!) oraz bezmyślnego przeszczepiania różnych rozwiązań z
Zachodu, które w Polsce nie mają szansy na powodzenie.
Bardzo rozczarowała mnie postawa publiczności
i drugiego gościa szczególnie kiedy było mowa o pastelowych blokach. Przybylik
stwierdził, że takie podejście powinno być prezentowane na spotkaniach z
osobami w wieku Springera gdyż spowodowane jest tym, że nie pamięta on szarości
socjalizmu. Ludzie, który tę szarość pamiętają są zadowoleni i nikt nie ma
prawa mieć do nich pretensji. Publiczność z kolei próbowała sprowokować go do
wejścia w dyskusję o gustach, (nie)ładności konkretnych budynków.
Kolejnego dnia gośćmi spotkania literackiego
była Sylwia Chutnik i Jakub Żulczyk. Niestety spóźniłam się na to spotkanie i
nie słyszałam pytań, które mogły dotyczyć tematu „Pisanie miasta”. Załapałam
się natomiast na fragment, który dotyczył warsztatu pisarskiego i stosunku do
swoich książek.
To co usłyszałam było naprawdę ciekawe i
niekiedy śmieszne. Szczególnie zapadły mi w pamięć dwie historie. Żulczyk
opowiedział, że nie chciałby aby ktoś dotarł do notatek, które robi przed
pisaniem książek ponieważ wyglądają jak recepta apteczna i zawierają informacje
typu „popraw”, „wyszedł”, „dupa”, „Janek”. Sylwia Chutnik rozbawiła nas mówiąc,
że kiedyś usłyszała w Trójce jak Magdalena Cielecka czyta książkę, spodobało
jej się i zastanawiała się co to jest. Potem dowiedziała się, że to był
fragment… „Cwaniar”. Nie poznała własnej książki. Tak po prostu. Potwierdził to
Żulczyk, mówiąc że autorzy szybko odklejają się od swoich tekstów, często nie
poznają ich fragmentów. On sam, będący autorem który funkcjonuje w Internecie w
dużej ilości cytatów, wiele razy nie jest pewien czy i gdzie dane zdanie
napisał.
W piątek na spotkaniu o obcości i swojskości
miałam nadzieję spotkać Ziemowita Szczerka i Szczepana Twardocha. Niestety,
Twardoch odwołał przyjazd, a na jego miejscu gościliśmy Marcina Kołodziejczyka.
Na pierwszy ogień poszedł problem tożsamości związanej z topografią. Bardzo
podobało mi się, że goście weszli ze sobą w interakcję i uzupełniali się, a
także odnieśli się lokalnie, do miejsca w którym się znajdowali – Elbląg jest
jednak miastem leżącym na „ziemiach odzyskanych”, a większość mieszkańców tych
okolic to przesiedleńcy z Kresów więc poruszany temat jest tu niezwykle
aktualny.
Niestety, kiedy redaktor prowadzący spotkanie
przeszedł do kolejnego tematu dotyczącego polskiej imitacyjności Zachodu,
naszego kompleksu niższości i pojawiającej się w literaturze ostentacyjnej
antyzachodniości (Stasiuk), publiczność dała o sobie znać. Spotkanie
przekształciło się w uciszanie jednego pana, który cały czas miał coś do
powiedzenia (niekoniecznie na temat). Punktem kulminacyjnym był moment kiedy
Szczerek odpowiadając na pytanie porównał dzisiejszą sytuację „polskiego Lwowa”
do „niemieckiego Wrocławia”, a ten sam gość zaczął krzyczeć, że nie znamy
historii, a Wrocław jest miastem słowiańskim. Pomyślałam, że może dobrze, że
Ślązak Twardoch nie przyjechał bo nie wiem jak dalej potoczyłoby się to spotkanie…
Poza opisanymi spotkaniami literackimi, w
programie Ogrodów Polityki były także m.in. plenerowe spektakle i wieczorne
koncerty, z których również, w miarę możliwości, staraliśmy się skorzystać.
Zaskakująco miło wspominam koncert Julii Marcel, której muzyka nigdy mi się
zbytnio nie podobała, natomiast na koncercie było naprawdę super (swoją drogą,
pierwszy raz słyszałam 1,5 godzinną setlistę + bisy i jestem pełna podziwu, że
starczyło im sił). Trochę słabiej wypadły dwa spektakle, na które udało nam się
dotrzeć. Myślałam, że monodram Orlando
wg. Virginii Woolf przygotowany przez Teatr Gdynia Główna był dość trudny do
ogarnięcia, ale nic nie pobije Mistrza i
Małgorzaty Teatru Formy z Wrocławia… Doszłam do wniosku, że jestem zbyt
głupia, żeby zrozumieć cokolwiek z tego przedstawienia, nie mówiąc już o
dopatrzeniu się jakiegokolwiek związku z powieścią Bułhakowa.
Tak czy siak, ostatnie kilka dni poświęciłam
na bliskie spotkanie z kulturą z czego jestem bardzo zadowolona. Spotkania
literackie były naprawdę ciekawe, a szczególnie bardzo pozytywne wrażenie
wywarł na mnie Ziemowit Szczerek. Mam nadzieję, że uda mi się częściej
uczestniczyć w takich spotkaniach. Szkoda tylko, że nie ma możliwości robienia
przy wejściu selekcji publiczności żeby uniknąć takich sytuacji, jak te z
Ogrodów.
Naprawdę Mistrz i Małgorzata tak słabo? A ja właśnie ubolewam, że nie mogłam być.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam/
Szufladopółka
Ja się zawiodłam. Bardzo mi zależało na tym spektaklu i poddałam się po godzinie (nie wiem ile jeszcze trwał). Jak się stanęło z dłuższego boku "sceny" to bardzo dużo rzeczy nie było widać, a do tego treść ciężka do ogarnięcia...
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTo teraz boli nieco mniej... A jeśli chcesz się dowiedzieć, co było o tym mieście, zanim przyszłaś, to zapraszam do siebie :)
Usuń/Pozdrawiam,
Szufladopółka
Takie mam moje marzenie to wałęsać się po ziemi amerykańskiej zdala od rodzimej
OdpowiedzUsuń