Ostatnio
ciągle mam ochotę na kryminały. Pewnie w ten sposób odreagowuję zmęczenie
związane z pisaniem pracy magisterskiej i pracą na zmiany. I mimo, że mniej
więcej wiem, czego chcę, chodzę wokół bibliotecznych półek i nic nie mogę wybrać.
Przede wszystkim nie chcę żeby był to środkowy tom nowego dla mnie cyklu (w
takim momencie oczywiście nie mam telefonu żeby sobie to sprawdzić w internecie,
a pierwszych tomów nigdy nie ma na półce). Przy kolejnej takiej wizycie P.
wskazał mi książkę Twardocha, którego nazwisko kojarzył. Niby nie kryminał, ale
powieść szpiegowska, ale stwierdziłam, że dlaczego nie?
Rzecz
się dzieje na Spitsbergenie. Mamy rok 1957, na wyspę przybywa John Smith udający
brytyjskiego socjologa badającego życie małych zamkniętych społeczności, tu
konkretnie życie polskich polarników, którzy mają na Spitsbergenie swoją
stację. Smith oczywiście nie jest tym, za kogo się podaje. Tak naprawdę pracuje,
jako szpieg dla firmy zajmującej się pozyskiwaniem informacji, a na Spitsbergen
został wysłany w celu obserwowania komunistów. Początkowo bohater jedynie krąży
po wyspie, obserwuje mieszkańców, górników. Kiedy jednak do lokalnego
gubernatora dociera wieść o zniknięciu jednego z Polaków, rusza razem z nim
żeby na miejscu towarzyszyć polarnikom w poszukiwaniach. W międzyczasie
nawiązuje kontakt z mieszkającym na wyspie starym Rosjaninem, czy uczestniczy w
związkowych zebraniach górników.
No
dobra, bez rozwodzenia się. Nudna jest ta książka jak jasna cholera. Miała być
szpiegowska fabuła, a właściwie do końca nie wiadomo kogo Smith ma szpiegować,
po co, dlaczego. Rozwiązanie sprawy śmierci polskiego polarnika jest oczywiste,
a mimo to wszystko jest nijakie i mało wyraziste. Jedyne co faktycznie
Twardochowi wyszło to opisy przyrody, ale gdybym chciała poczytać opisy
Spitsbergenu to sięgnęłabym po inną książkę. Przeczytałam do końca tylko dlatego,
że naprawdę nie lubię porzucać lektury w połowie, ale nie przesadzę mówiąc, że naprawę
męczyłam te 250 stron. Przede mną jeszcze lektura Morfiny, z którą wiążę naprawdę duże nadzieję, więc mam nadzieję,
że Zimne wybrzeża były tylko wpadką
przy pracy.
Szczepan
Twardoch Zimne wybrzeża, Wydawnictwo
Dolnośląskie, s.246.
A myślałam, że to będzie coś ciekawego. Ale widzę, że nawet nie warto się za nią rozglądać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko i w wolnej chwili zapraszam do siebie. ;)
Hahahaha, dobre. Czyli przed "Wiecznym Grunwaldem" powieści Twardocha nie były tak porażające jak te po... Ciekawe, ciekawe. Chciałabym przeczytać ze względu na porównanie i większe rozeznanie w twórczości Twardocha, ale zobaczymy. Spitzbergen - on tam chyba był, nie dziwię się więc, że dobrze mu wyszły te opisy... John Smith? Serio? Uśmiałam się. :D
OdpowiedzUsuń