czwartek, 25 grudnia 2014
wtorek, 23 grudnia 2014
Mo Yan "Kraina wódki"
Są takie książki, które bardzo chce
się przeczytać, potem odkłada się je na później, a kiedy już trafią w nasze
ręce ciężko się z nimi uporać. Taką książka była dla mnie Kraina wódki. Kiedy Mo Yan dostał w 2012 roku Nagrodę Nobla i
wywołało to ogromne kontrowersje, przejrzałam sobie tytuły jego powieści,
poczytałam opisy i wybrałam te, które chcę przeczytać. W Krainie wódki zainteresował mnie wątek kanibalistyczny, ale mimo że
wielokrotnie oglądałam ją w księgarni z tanią książką, nie mogłam się na nią
zdecydować. Aż w końcu trafiłam na nią w bibliotece i stwierdziłam, że chyba
czas najwyższy zmierzyć się z prozą chińskiego noblisty.
Książka
składa się z trzech przeplatających się części: fabularnej – powieści pisanej
przez książkowego Mo Yana, korespondencji tegoż pisarza z Li Yidou i opowiadań
pisanych przez tego ostatniego. W części fabularnej głównym bohaterem jest
śledczy Ding Gouer jest, który trafił do Alkoholandii aby przeprowadzić
dochodzenie w sprawie domniemanych aktów kanibalistycznych, a dokładnie
zjadaniu mały dzieci. Historię policjanta uzupełniają fabularnie opowiadania
pisane przez doktoranta alkohologii na Uniwersytecie Gorzelnictwa (można
przyjąć, że były one inspiracją dla książkowego Mo Yana, piszącego książkę o
Alkoholandii).
Kraina wódki jest, moim zdaniem, książką
strasznie nierówną. Czytania nie ułatwia fakt, przeplatania się różnych
gatunków literackich. Ledwo udało mi się wciągnąć w historię Ding Gouera, a
jego rozdział się skończył i pojawiła się część epistolarna, zakończonz opowiadaniem
brzmiącym jak pijacki bełkot. Nagle znów wracam do naszego śledczego, który
zdążył się upić i teraz jego historia jest bełkotem, przez co z ulgą przyjęłam
kolejny listowny przerywnik i całkiem ciekawe opowiadanie. I znowu, ledwo
zainteresowała mnie historia chłopca przeznaczonego na sprzedaż, kiedy musiałam
wrócić do bełkotu dotyczącego śledztwa. W połowie książki sytuacja ponownie się
odwraca - historia śledczego nabiera tempa, a opowiadania Li Yidou robią się
coraz trudniejsze do zniesienia. Wszystko po to aby w ostatniej części całość
stała się bezsensowną paplaniną (rozdział czwarty tej części jest jednym
zdaniem ciągnącym się przez pięć stron bez żadnych znaków przystankowych). Ostatecznie,
wątek śledztwa Ding Gouera całkowicie rozmył się wśród historyjek o alkoholowej
krainie i pijackich wizji różnych postaci.
Chciałabym też
zwrócić uwagę, że mimo iż Mo Yan jest zdeklarowanym komunistą (m.in. to
wzbudzało kontrowersje po ogłoszeniu werdyktu Akademii Szwedzkiej) nie czułam
tego czytając Krainę wódki.
Oczywiście pojawiają się postacie członków partii czy krytyka kapitalizmu, ale
dla mnie były to cechy związane z Chinami jako miejscem akcji, a nie nachalną
propagandą. Trzeba też zauważyć, że książka nie została dopuszczona do
publikacji przez chińską cenzurę i pierwsze wydanie ukazało się na Tajwanie.
Ciężko
jednoznacznie ocenić powieść, która fragmentami potrafi tak wciągnąć, że nie
zauważałam jak szybko upływał czas, a w innych miejscach doprowadzała mnie do
desperackiego aktu rzucania książki w kąt lub pobieżnego przebiegania wzrokiem
kilku (a nawet kilkunastu) stron. Kraina wódki
jest klasyfikowana (przynajmniej w mojej bibliotece) jako powieść
obyczajowa. Chciałabym przeczytać typowy kryminał, który opierałby się na
pomyśle Mo Yana ponieważ wydaje mi się, że ta historia dużo lepiej
oddziaływałaby w takim wydaniu.
Mo Yan Kraina
wódki, Wydawnictwo W.A.B., s.488
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Yann Martel "Beatrycze i Wergilii"
Książkę Beatrycze i Wergili przeczytałam już kilka dni temu. Zazwyczaj
staram się pisać recenzje na bieżąco żeby nic mi nie uleciało, póki jeszcze
żyję w świecie danej historii. Ale tym razem mam ogromny problem. Minął już chyba
tydzień odkąd męczę (dosłownie) Krainę wódki,
ale cały czas nie wiem co napisać o powieści Yann Martela.
Głównym
bohaterem książki uczynił Martel pisarza. Henry, po sukcesie swoich poprzednich
książek, postanowił zrobić coś eksperymentalnego – wydać dwustronną książkę o
holokauście. Dlaczego dwustronną? Otóż, Henry napisał powieść oraz esej i chciał
aby pozostały one w łączności. Niestety, jego pomysł nie spodobał się wydawcy.
Pisarz, który poświęcił kilka lat na przygotowanie tej pracy, nie mógł
zrozumieć tej decyzji. Razem z żoną, zostawił całe dotychczasowe życie i wyjechał
do bliżej nieokreślonego Wielkiego
Miasta, gdzie porzucił pisanie, oddał się nauce gry na flecie i grze w lokalnym
teatrze amatorskim. Cały czas jednak otrzymywał listy od czytelników, wśród
nich dziwną przesyłkę zawierającą opowiadanie Flauberta, fragment sztuki
teatralnej i prośbę o pomoc. Scena dramatu, która trafiła w ręce Henry’ego,
przedstawiała dialog Beatrycze i Wergilego (jak się później okazało oślicy i
wyjca), którzy rozmawiali o wymarzonej i nieosiągalnej dla nich gruszce. Henry
nie wiedząc co zrobić z takim niecodziennym listem, długo zwlekał z odpowiedzią.
Ostatecznie odpisał kilka słów pochwalno-zachęcających i postanowił zanieść je
pod adres nadawcy, znajdujący się w tym samym mieście. I tak Henry trafia do
sklepu wypychacza zwierząt. Zafascynowany tym miejscem, osobą taksydermisty i samą
sztuką, zaczyna regularnie odwiedzać to dziwne miejsce.
Mimo,
że bohaterami są zwierzęta, a opowieść jest pełna symboli i niedopowiedzeń (raz
większych, raz mniejszych), szybko staje się dla nas jasne, że historia
Beatrycze i Wergilego to historia Żydów i holokaustu. Jednym z problemów Henry’ego,
było to, jak pisać o holokauście i czy można sobie pozwolić na dowolność formy.
To samo pytanie postawił autor Beatrycze
i Wergilego, który podjął się napisania tej historii w sposób inny niż
dotąd było przyjęte. Osobiście, nie mam wątpliwości, że można i myślę że czas
najwyższy aby szoah przestał być tematem ograniczonym do książek
wspomnieniowych. Mimo to, jakoś nie do końca rozumiem przesłanie autora, wydaje
mi się, że chciał swoją książką osiągnąć coś jeszcze, ale nie wiem co. Nie wiem też, kim dokładnie był taksydermista, z
jednej strony pisał sztukę o zbrodni i stał po stornie ofiar, ale z drugiej
zakończenie zmienia rozumienie tej postaci.
Pomimo
trudnego tematu i oryginalnego ujęcia Beatrycze
i Wergilego czyta się całkiem płynnie i przyjemnie. Prawie całą powieść
przeczytałam w tramwajach i kilka razy tak się wciągnęłam, że mało brakowało
żebym przegapiła swój przystanek (nawet, jeśli trudno w to uwierzyć, końcową
pętlę). Nie mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć „polecam” lub „nie
polecam”. Jest to chyba książka z gatunków tych, które po prostu trzeba
przeczytać żeby wyrobić sobie JAKIEŚ zdanie.
PS.
Kto z Was znał słowo „taksydermista” i jego znaczenie, zanim je tu zobaczył? ;)
Yann Martel Beatrycze
i Wergili, Wydawnictwo Albatros, s.240
piątek, 28 listopada 2014
Łukasz Stec „Psychoanioł w Dublinie”
Pamiętam jak zobaczyłam gdzieś w
odmętach Internetu okładkę Psychoanioła.
Rudy kot, a w tle widok miasta nie mogły umknąć mojej uwadze. Przeczytałam wtedy opis tej
książki i stwierdziłam, że nie będzie to nic porywającego, a lektur-zapychaczy
mam trochę na liście „do przeczytania” więc nie będę dodawać kolejnej. A potem
założyłam bloga i ni stąd
ni zowąd, w mojej skrzynce mailowej pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania
Psychoanioła w Dublinie wystosowana
przez samego autora. Po dokładniejszym zapoznaniu się z różnymi opisami i
wywiadami towarzyszącymi premierze książki, postanowiłam, że zaryzykuję i
przyjęłam propozycję pana Łukasza. Jakże się cieszę, że to zrobiłam.
Wowa (Wawrzyniec
brzmi dzisiaj śmiesznie, szczególnie w Irlandii, prawda?) jest 29-letnim polskim
emigrantem, mieszkającym w Dublinie i pracującym w firmie
sprzedającej polskie pierogi. Kiedy Wowa budzi się w poniedziałkowy poranek
okazuje się, że nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru. Ani przez cały
poprzedni tydzień. Do tego, w jego pokoju siedzi potężny Indianin w białym
kitlu i skrzydłami na plecach, który twierdzi, że jest aniołem, a jemu samemu
zostało 7 dni życia. Zdezorientowany Wowa próbuje pozbyć się nieznajomego i żyć
zgodnie z codzienną rutyną. Kiedy okazuje się, że nie jest to takie proste, a
Indianin-Alfred może mówić prawdę, Wowa postanawia zapobiec własnej śmierci. Mimo
tego, że początkowo wydaje się, że bohater nie ma żadnych podejrzanych, nagle
okazuje się, że w jego życiu jest wiele dziwnych i niejednoznacznych postaci,
takich jak była żona, w której nagle odżywają dawne uczucia, polsko-meksykańska
para gejów, Czeszka Marketa i jej chłopak Pavel z sąsiedztwa czy Turczynka z budki z kebabem i zazdrosnym narzeczonym.
Jeśli do tego dodamy kota Borysa, który od długiego czasu cierpi na depresję i
ma na koncie kilka prób samobójczych skoków z okna, otrzymujemy ciekawą
mieszankę kultur i charakterów.
Mimo, że nie
jest to komedia, musiałam wielokrotnie powstrzymywać się, żeby nie wybuchnąć
śmiechem w autobusie (sceny z tłumaczeniami, dla mnie bomba). Humor nie jest
może zbyt wyszukany, ale jest dokładnie taki jak bohater – szczery i taki... „codzienny”.
Wowa jest zwykłym człowiekiem, który pracuje, od czasu do czasu tworzy
artystyczne instalacje, które nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością, a
trudy dnia powszedniego zapija guinnessem. Jest w pewnym stopniu typowym
przedstawicielem swojego pokolenia, które odkłada na bok „dorosłe” życie, a
stara się jak najdłużej czerpać radość z małych przyjemności.
Duża część akcji
powieści toczy się na imprezach i spotkaniach towarzyskich, w knajpach i pubach,
a alkohol jest czymś codziennym i normalnym. Wydawać by się mogło, że kwestia
dochodzenia, które sprowadziło Alfreda na ziemię, schodzi na dalszy plan. Mimo
to, Psychoanioł do końca trzymał mnie
w napięciu i zastanawiałam się kto i dlaczego chce zabić Wowę? Czy uda mu się
uprzedzić tę osobę? Zakończenie, raczej nie takie jak spodziewaliby się
czytelnicy, było zaskakujące, co uważam za plus powieści.
Kiedy brałam do
ręki tę książkę trochę bałam się, że w ogóle mi się nie spodoba. Mimo, że nie
miałam zamiaru fałszować swoich odczuć, to jak tu powiedzieć, komuś kto włożył
w napisanie powieści dużo pracy, że jest ona totalnie do bani? Na szczęście,
strach był bezpodstawny. Psychoanioł w
Dublinie jest naprawdę ciekawą lekturą, do której warto zajrzeć, a przy której można się trochę pośmiać i trochę zadumać. No i czy każdy z nas, gdzieś w głębi serca,
nie marzy o takim luzackim aniele, który i pomoże w sytuacji kryzysowej i piwa
się napije?
PS. No i Borys! Jestem fanką tego kota, a jego sobotnia rozmowa z Wową powinna być podstawiana pod nos każdemu kto uważa, że koty nie umieją kochać swojego człowieka!
Za możliwość przeczytania
książki Psychoanioł w Dublinie
dziękuję autorowi i Wydawnictwu Akurat.
Łukasz Stec Psychoanioł w Dublinie, Wydawnictwo
Akurat, s.301
niedziela, 23 listopada 2014
Maria Szypowska "Jan Matejko wszystkim znany"
Dzisiaj miałam ostatnie starcie z książką Marii Szypowskiej "Jan Matejko wszystkim znany". Czytałam ją na zajęcia z warsztatu historyka sztuki, aby omówić warsztat i metodologię autorki. Nie miałam w planach o nic niej pisać, ale ostatecznie nie jest to pozycja naukowa i nie mogę przemilczeć tego koszmarka, który męczył mnie przez ostatni miesiąc. Dawno się tak nie zmęczyłam jakąś książką. Podczytywałam ją ponad miesiąc, a i tak przebrnęłam tylko przez połowę. Zdecydowaną większość książki zajmują cytaty powyciągane z innych opracowań o Matejce, skumulowane niejednokrotnie po kilkanaście, jeden za drugim. Cytaty uzupełniają komentarze w stylu:
"Tylko ten, kto ma w oczach cudowne, olśniewające, płynne serpentyny dróg Beskidu Sądeckiego, zrozumieć może pozornie nieprawdopodobny opis dopędzania bryczki, która już daleko odjechała. Jan, podobny do ciemnego ptaka, zbiegał w dół po zielonych spadzistościach łąki, po złotej stromiźnie pola, aby dopaść, dopędzić, dogonić, wyprzedzić nadjeżdżającą w tumanie pyłu bryczkę." - str. 129
"A bibiszcze było jak Barbakan." - str. 76
"Jego dokonania malarskie stały się w losie ojczystym nie garścią ulotnego piasku, ale "wielkim kamieniem", takim, jaki wielki dawne kładły w fundamenty i mury aby im nadać moc niewzruszoną." - str.103
"Oczywiście, że pisali prawdę! Tylko prawdę niepełną. Życie Matejki z Teodorą nie było nieustannym piekłem - ale nieustannym przerzucaniem się z piekła do nieba najwyższych uniesień. Nigdy nie była to szara zwyczajność (nawet wśród pieluch, kleików, leków)..." - s.138
Zdjęcie ukazujące ile cytatów tego typu zaznaczyłam w przeczytanej połowie książki. A wybierałam tylko to co ciekawsze.
Przez 250 stron, które zmęczyłam, Matejko cały czas nazywany jest Jasiem, nawet wtedy kiedy ma już żonę i 4 dzieci, a jego żona do końca życia pozostanie w mojej świadomości Teodorą-Dorą-Teosią-Osią. Do tego ogromna liczba postaci, które za każdym razem występują zapisane inaczej - raz pod nazwiskiem, innym razem imieniem lub przezwiskiem, tak że ciężko się połapać kto jest kim.
Najgorszy jest chyba jednak brak krytycyzmu źródeł i wybór takich cytatów, które potwierdzają tezy autorki (pozostałe są pomijane milczeniem, albo dyskredytowane). Matejko ma być niezrozumianym przez społeczeństwo swoich czasów i prześladowanym przez arystokrację (i nie tylko), cierpiącym notoryczną biedę wielkim malarzem i wizjonerem. Szypowska wielokrotnie wykazała się brakiem wiedzy historycznej (dokładniejsze informacje można znaleźć w artykule Henryka Słoczyńskiego "Matejko i galicyjska mafia" w Biuletynie Historii Sztuki z 1985 roku).
Jeżeli ktoś z Was będzie miał ochotę na zapoznanie się z biografią Jana Matejki, Marię Szypowską zdecydowanie odradzam. Podejrzewam również, że pozostałe jej książki z serii Ludzie żywi (o Asnyku i Konopnickiej) będą na podobnym poziomie. Co ciekawe, książka o Matejce doczekała się co najmniej 4 wydań, podobnie jak ta o Konopnickiej...
Maria Szypowska Jan Matejko wszystkim znany, Państwowy Instytut Wydawniczy 1976, s.459
sobota, 18 października 2014
Jo Nesbø "Karaluchy"
Niby
nie powalił mnie Człowiek nietoperz,
ale od razu zamówiłam sobie w bibliotece drugą część serii o Harry’m Hole i nie
mogłam się doczekać kiedy w końcu trafi w moje ręce. No i w końcu się
doczekałam.
Harry po wydarzeniach z Człowieka nietoperza ponownie rzucił się
w objęcia alkoholu. Ponieważ był dobrym śledczym dostał miejsce w biurze,
pracuje w regularnych godzinach, a po pracy wypija kilka(naście) piw. Wszyscy
znają jego problem, tym bardziej nie rozumie dlaczego to właśnie on zostaje wysłany
do Tajlandii, gdzie zamordowano norweskiego ambasadora. Ponieważ znaleziono go w
motelu-domu publicznym, Harry ma szybko rozwiązać sprawę, tak aby niewygodne
fakty nie przedostały się do mediów.
Hole szybko zaczyna odkrywać
następne niepożądane dla norweskiego rządu fakty czym wywołuje niezadowolenie swoich
przełożonych. Okazuje się bowiem, że nikomu nie zależy na rozwiązaniu tej
sprawy, a nieudolny i wiecznie pijany Harry miał być tylko przykrywką.
Policjant jednak nie odpuszcza i w tajemnicy przed swoimi zwierzchnikami razem
ze swoją tajlandzką koleżanką po fachu kontynuują śledztwo. Tragedia, która
wydarza się po drodze powoduje, że policjanci są jeszcze bardziej
zdeterminowani.
Ciężko było domyślić się kto jest winny,
ponieważ Harry wszystkie fakty łączy w głowie, nikomu o nich nie mówiąc. Obstawiałam
wszystkich po kolei (między innymi prawdziwego mordercę), ale z tak ograniczoną
widzą i niewielkim materiałem do kojarzenia nie mogłam wytypować jednej osoby.
Ostatecznie okazało się, że była to
osoba nam znana, a motyw nie był zbyt wyszukany.
Schemat Karaluchów
jest identyczny do tego zastosowanego w Człowieku
nietoperzu. Policjanci badają wszystkie ślady, kręcą się w kółko i nagle
Harry doznaje olśnienia, wszystko mu się układa i sam domyśla się kto jest
zabójcą. Tak samo jak w pierwszej części cyklu, osoba, która zabiła pojawia się
na kartach opowieści dość szybko, a po drodze ginie ktoś inny związany ze
sprawą. Podobna wydała mi się nawet scena pościgu za zabójcą.
Ostatecznie, tak samo jak Człowiek nietoperz, Karaluchy trzymały mnie na tyle w napięciu, że nie mogłam odłożyć książki
bo chciałam wiedzieć co dalej. I mimo, że rozwiązanie sprawy znowu trochę mnie
rozczarowało, to Karaluchy podobały
mi się już trochę bardziej. Tym razem odczekam trochę zanim stanę w kolejce po
kolejną część serii.
Jo Nesbø Karaluchy,
Wydawnictwo Dolnośląskie, s.319
poniedziałek, 13 października 2014
Elizabeth Flock „Emma i ja”
To
straszne ile niektóre książki muszą czekać na półce zanim je przeczytamy. Emma i ja leżała sobie kiedyś, bardzo
dawno temu w koszu z tanią książką w jakimś supermarkecie. Naciągnęłam rodziców
na 7 zł, a potem postawiłam na półce i tak sobie stała dobrych kilka lat. Cały
czas miałam ją gdzieś w pamięci, ale od sięgnięcia po nią akurat teraz
przekonała mnie wzmianka w jednymz felietonów na portalu lubimyczytać.
Carrie jest ośmioletnią dziewczynką
mieszkającą z matką, ojczymem i sześcioletnią siostrą, Emmą. Rodzinie Parkerów
daleko do ideału. W domu zawsze brakuje pieniędzy, Richardowi zawsze towarzyszy
puszka piwa co skutkuje ciągłymi awanturami, a zgnębiona matka nigdy nie staje w
obronie dziewczynek. Carrie stara się bronić młodszej siostry, jednak sama
przyznaje, że to Emma jest tą odważniejszą i umiejącą się bić. Dziewczynki nie rozumieją
wielu rzeczy, które dzieją się wokół nich, ale szybko nauczyły się kiedy trzeba
unikać ojczyma i co oznaczają mamine zachowania. Mimo wszystko starają się
zachowywać się normalnie, chodzą do szkoły, bawią się i pracują w miejscowym
sklepie. Czasami mają dość i wtedy próbują uciec, chcą opowiedzieć o wszystkim
pani nauczycielce albo przenoszą się w swój wyobrażony świat.
Kiedy czytałam powieść Elizabeth Flock myślałam
momentami, że dziewczynki posługują się czasami zbyt trudnymi jak na swój wiek
słowami, że to dziwne, że ich mama nie umie liczyć i czytać skoro chodziła do
szkoły (wiemy to bo tam poznała tatę bohaterek). Ostatecznie wszystkie te
niedociągnięcia gdzieś ulatują ze względu na wagę problemów poruszanych w tej
książce. Dodatkowo zakończenie totalnie wbiło mnie w fotel. Co prawda już
okładka zapowiada nam jakąś tragedię (szybko domyśliłam się co się stanie), ale
to, co było potem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Emma
i ja
jest historią rodziny, w której przemoc jest codziennością. Opowiadana z
perspektywy dziecka, wykorzystuje dość prosty język, nie mówi o wszystkim
wprost, ale właśnie dzięki temu dobitniej pokazuje tragedię Carrie i Emmy i
oddziałuje na czytelnika. Powoduje to również, że mimo trudnego tematu książka
nie męczy psychicznie czytelnika, ale zostaje w głowie.
Jeżeli nie straszne Wam tematy przemocy
domowej i nie przerażają Was książki pisane z perspektywy dziecka, polecam Wam Emmę i mnie.
Elizabeth Flock Emma i ja, Wydawnictwo Mira, s.383
wtorek, 7 października 2014
Anne Berest, Audrey Diwan, Caroline de Maigret, Sophie Mas "Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś"
Na ogół nie czytam poradników, a ten trafił do mnie jako nagroda z facebook’owego konkursu wydawnictwa MUZA.
Jest coś takiego we Francji, co od
zawsze mnie fascynuje, a Paryż jest jednym z tych kilku miejsc na świecie,
którą muszę zobaczyć przed śmiercią (jedno takie miejsce, Wenecję, odwiedziłam
w zeszłym roku i moja miłość do tego miasta wzrosła dwukrotnie). Francuzka, czy
też paryżanka, jest dla mnie uosobieniem eleganckiej, pewnej siebie i zawsze
dobrze wyglądającej kobiety. Wiem, że to stereotypowe wyobrażenie, stworzone
przez popkulturę, ale właśnie na takim stereotypie bazują autorki książki.
Zauważalne jest jednak poczucie humoru, autoironia i dystans do siebie.
Bądź
paryżanką z założenia miało przedstawić cechy współczesnej mieszkanki
stolicy Francji. Podzielona na 5 części książka mówi naprzemiennie o wyglądzie,
miłości, pracy, imprezach, dzieciach, jedzeniu i seksie. Informacje podane są w
formie luźnych myśli, pojedynczych zdań, rzadziej historyjek i opowieści.
Można by powiedzieć, że mamy tu trochę przerost
formy nad treścią, bo o ile książka jest naprawdę ładnie wydana (gruby, śliski
papier, dużo zdjęć) to przydatnej treści znalazłam w niej niewiele. Czytając
porady paryskich dziennikarek zdarzało mi się myśleć zarówno „o, tak robię”,
jak i „tego nigdy nie zrobię” co znaczy, że każda z nas, kobiet, jest trochę
paryżanką.
260 stron można streścić w kilku ogólnikach:
zaakceptuj siebie taką jaka jesteś, do wszystkiego się przykładaj, ale udawaj
że na niczym Ci nie zależy, imprezuj, kochaj i bądź kochana.
Co mi zostało po tej lekturze? Kilka filmów do
obejrzenia, czerwone wino i camembert w lodówce i jeszcze większa ochota na
wizytę w Paryżu. Tym razem po to, żeby przekonać się czy paryżanki są takie jak
w kartach Bądź paryżanką gdziekolwiek
jesteś.
Anne
Berest, Audrey Diwan, Caroline de Maigret, Sophie Mas Bądź paryżanką gdziekolwiek jesteś, MUZA, s.262
niedziela, 5 października 2014
Susan Minot „Wieczór”
Bohaterką najbardziej znanej powieści Susan Minot jest Ann. Poznajemy ją jako dwudziestokilkuletnią dziewczynę w drodze na wesele przyjaciółki. Szybko okazuje się, że są to wspomnienia 65-letniej Ann, która umiera na raka. Kobieta w ostatnich chwilach życia przypomina sobie jeden z najważniejszych weekendów jej życia.
Podczas tego weekendu Ann poznaje Harrisa
Ardena, miłość swojego życia, „tego jedynego”. Od początku zainteresowanie Ann
spotyka się ze wzajemnością i przeradza się w romans. Nie trwa on jednak zbyt długo ponieważ na wyspie pojawia się narzeczona Ardena. Początkowo mężczyzna
jest w stanie porzucić dawną miłość lecz kiedy okazuje się, że Maria jest w
ciąży, mężczyzna wybiera zamiast chwilowej namiętności, bezpieczną, znaną sobie drogę. Ann nigdy jednak o nim
nie zapomni. W ostatnich chwilach jej życia, kolejni mężowe zlewają się w
jedno, nie jest w stanie ich od siebie odróżnić, ale wspomnienie Harrisa jest
żywe i dokładne.
Wspomnienia z wesela przeplatają się z tym co
dzieje się wokół Ann dzisiaj. Pojawiają się przebłyski i fragmenty rozmów jej
dzieci i przyjaciół oraz mniej jasne myśli i urywki z dawnego
życia.
Wieczór jest
książką ciężką w lekturze. Pisana jest poetyckim językiem, ale momentami miałam
wrażenie, że autorka próbuje na siłę nadać tekstowi liryczności. Nieuporządkowana
i chaotyczna narracja, ogromna liczna postaci (do samego końca nie byłam w
stanie wszystkich rozróżnić), brak znaków interpunkcyjnych w niektórych
częściach, powodują, że ciężko jest się skupić i wejść do świata Ann.
Rozumiem, że taki sposób narracji miał
przybliżyć punkt widzenia otumanionej przez leki, cierpiącej Ann. Ostatecznie
jednak fabuła niczym mnie nie zaskoczyła, a sama książka okropnie mnie
wymęczyła.
Wieczór znany jest szerszej publiczności z ekranizacji z 2007 r. z Claire Danes i Patrickiem Wilsonem w rolach głównych.
Susan Minot Wieczór, Zwierciadło, s. 268
środa, 1 października 2014
Jane Austen "Opactwo Northanger"
Straszny miałam problem z wyborem kolejnej
lektury. Każda książka, którą brałam do ręki wydawała mi się nieodpowiednia na
ten dzień, każdą odkładałam na półkę ze zniechęconą miną. Dawno już nie miałam
takiego problemu. Na pewno wizyta w bibliotece byłby tu ratunkiem, ale przez
cały tydzień nie miałam takiej możliwości i musiałam korzystać z tego co stoi
na półkach.
Wielu blogerów we
wpisach „jesiennych” pisze o tym, że w tym okresie dobrze czyta im się
opowieści o mrocznych zamkach i opactwach. Pomyślałam, że może faktycznie to to
czego mi trzeba i tak wygrzebałam Opactwo
Northanger (tytuł się zgadza, prawda? ;) ). Z dorobku Jane Austen, do tej
pory, czytałam tylko Dumę i uprzedzenie,
Perswazje znam z filmu, więc czas
najwyższy nadrabiać te zaległości.
Bohaterką Opactwa jest siedemnastoletnia Katarzyna Morland, córka pastora z
Fullerton. Katarzyna zostaje zaproszona przez zaprzyjaźnionych sąsiadów do
towarzyszenia im w czasie wyjazdu do uzdrowiska Bath. Mimo, iż bywa z panią
Allen na balach i w teatrze, obie nie znają nikogo i cierpią na brak towarzystwa.
Pewnego dnia w pijalni dochodzi do spotkania pani Allen z jej przyjaciółką z
dawnych czasów – panią Thorpe, która w Bath przebywa z córkami. Katarzyna
szybko zaprzyjaźnia się z najstarszą panną Thopre, Izabelą. Dodatkowo w Bath
pojawiają się bracia Katarzyny i Izabeli, którzy jak się okazało również żyją w
przyjaźni. Mężczyźni starają się zabawiać dziewczęta organizując im wycieczki i
spotkania, czyniąc im przy tym awanse. Katarzyna myśli jednak o kimś innym i w
ogóle nie dostrzega podchodów, które czyni John Thorpe. Myśli młodej panny
skierowane są ku Henry’emu Tilney’owi, którego poznała na jednym z balów. Pan
Tilney przebywa w uzdrowisku razem z siostrą i ojcem, Katarzyna postanawia więc
zaprzyjaźnić się z Eleonorą i w ten sposób zbliżyć się do jej brata. Pobyt w
Bath szybko dobiega końca, ale nie oznacza to końca znajomości z Tilney’ami.
Katarzyna zostaje bowiem zaproszona do ich rodzinnej posiadłości, tytułowego
opactwa.
Katarzyna jest dziewczyną nieobytą, bardzo
naiwną, czasami głupiutką. Jej zachowania i sposób myślenia non stop wywoływały
u mnie uśmiech (czasami politowania), ale myślę że nie sposób jej nie polubić.
Również wygadany i oczytany pan Tilney od początku budzi sympatię. Przeciwieństwem
tej pary są wyrachowani i zadufani w sobie Izabela i jej brat John. I mimo, że
od początku wiadomo jak skończy się ta powieść z przyjemnością przerzucałam
kolejne jej kartki.
Przyznam, że spodziewałam się trochę
mroczniejszych klimatów rodem z powieści sióstr Brontë. Bohaterki zaczytują się
co prawda w gotyckich powieściach grozy (Tajemnice
zamku Udolfo trafiły na moją listę „do przeczytania” – muszę się przecież
dowiedzieć co kryło się za czarną kotarą!), ale Austen pokazała raczej jak
takie młode, głupiutkie istotki mogą wpłynąć takie powieści.
Po niecałych 100 stronach Opactwo Northanger przestałam mieć
wrażenie, że to nie to na co miałam ochotę i wczułam się w uzdrowiskową
atmosferę Bath oraz mroczne wyobrażenia o Northanger. Przy najbliższej wizycie
w bibliotece zapuszczę się między półki w poszukiwaniu czegoś w podobnych (lub
trochę mroczniejszych) klimatach.
Opactwo Northanger zostało zekranizowane
w 2007 roku. Rolę Katarzyny zagrała Felicity Jones, a Henry’ego Tilney’a JJ
Fields.
Jane
Austen Opactwo Northanger, Oxford Educational, s.239
piątek, 26 września 2014
Krystyna Janda „Różowe tabletki na uspokojenie"
Kupiłam
tę książkę jako dodatek do jakiegoś zamówienia, żeby dobić do kwoty z darmową
wysyłką (lepiej zapłacić 20 zł na dodatkową książkę, niż 15 za wysyłkę, nie?). Kiedy
kończyłam Lawendowy pokój, nagle, ni
stąd ni zowąd, przypomniałam sobie o tej książce i wiedziałam że musi być
następną, którą przeczytam.
Różowe
tabletki to zbiór esejów pisanych przez znaną wszystkim
aktorkę, Krystynę Jandę, i publikowanych na łamach Urody i Pani w latach
1996-2002. To moja pierwsza styczność z tekstami pisanymi przez Jandę, stąd nie
wiedziałam czego się spodziewać, w jaki sposób aktorka pisze. Sama mówi, że bardzo lubi pisanie, sprawia jej to radość i wiele razy słyszała, że robi to dobrze.
Felietony z definicji są formą osobistą,
traktują często o rzeczach prywatnych, związanych z dniem codziennym. Takie też
są felietony Jandy. Pisze w nich o mężu, dzieciach, starym tapczanie, psi i
spotkaniach z fanami. W niektórych mówi o frustracji codziennością, w innych
wyraża miłość do swojego telefonu komórkowego, a w następnym daje rady „jak być
kobietą”.
Wszystkie felietony pisane są w sposób elegancki
i poważny, część z przymrużeniem oka – te podobały mi się najbardziej.
Szczerze uśmiałam się czytając anegdotki o Januszu Gajosie (takie rzeczy trzeba
dodawać do biografii, od razu robi się ciekawiej i widać człowieka – tak a
poropos Gajosa Elżbiety Baniewicz), o
dziecięcej książeczce do nabożeństwa, wizycie w Izraelu czy wierze w zabobony.
Krystyna Janda jest dojrzałą,
doświadczoną kobietą i do takich kobiet pisze. Myślę, że za 15-20 lat moje odczucie
po lekturze wyglądałyby inaczej. Dziś, zaznaczyłam sobie kilka felietonów,
które szczególnie mi się podobały, aby kiedyś porównać sobie te wrażenia.
Krystyna
Janda Różowe tabletki na uspokojenie,
Wywadnictwo W.A.B., s.248
poniedziałek, 22 września 2014
Seria komiksów „Noe"
Dziś będzie trochę
inaczej bo o serii czterech komiksów Noe wyreżyserowanych
przez Darrena Aronofsky’ego, a narysowanych przez Niko Henrichona. Komiksy to
totalnie nie moja bajka, nigdy ich nie czytałam, nie kupowałam, nie znam się po
prostu. Jednakże Darren Aronofsky jest moim ulubionym reżyserem, a The
Fountain jest arcydziełem filmowym (chociaż pewnie i tak go nie
rozumiem ;) ). W tej sytuacji nie mogłam przejść obojętnie wobec konkursu
organizowanego przed wydawnictwo Sine Qua Non, w którym można było wygrać cały
komplet Noego. Udało mi się, co bardzo mnie cieszy gdyż sama bym
ich pewnie nie kupiła (36,90 za tom, a czytania wszystkich czterech może na
godzinę; chyba bym się zapłakała).
Wszyscy
znamy biblijną historię Noego. W przeciwieństwie do innych ludzi żyje w zgodzie
z Bogiem, za co zostaje nagrodzony – Bóg ostrzega go przed potopem, nakazuje
zbudować arkę i umieścić na niej pary wszystkich żyjących stworzeń oraz cała
rodzinę żonę i trzech synów i ich żony.
Pewnie ktoś
kto pamięta tę historię jedynie z lekcji religii i polskiego w szkole nawet nie
zauważy wielu różnic między wersją biblijną a komiksową. Specjalnie do tej
recenzji, odświeżyłam sobie wersję z Księgi Rodzaju (co prawda w tłumaczeniu
„Biblii Tysiąca Błędów”, ale myślę, że w tym wypadku nie ma większej różnicy).
Zrobiłam to mając na uwadze głosy moich niektórych wierzących znajomych, który
po obejrzeniu filmu byli wielce oburzeni.
Ogólny zarys
historii w komiksach pokrywa się z tym biblijnym. Noe nie ma jednak
bezpośredniego kontaktu z Bogiem, cała jego wiedza pochodzi z niejasnych wizji,
które go nawiedzają. Bohater stwierdził więc, iż Bóg pragnie aby człowiek
całkowicie wyginął, a arka jest sposobem ratunku dla zwierząt. Dlatego właśnie,
tylko jego najstarszy syn, wsiada na arkę ze swoją bezpłodną żoną.
Tym, co
rzuci się w oczy każdemu, jest obecność na ziemi aniołów, które po upadku
człowieka postanowiły zejść z nieba, aby im pomóc, co zaowocowało utratą
anielskiego wyglądu. Fakt, biegające po ziemi anielskie olbrzymy mogą być dość
zaskakujące, ale na pewno urozmaicają i tak dość prostą fabułę.Największy
nacisk w tej historii jest nałożony na wyrzuty sumienia, które męczą Noego,
widzimy jak przygniata go waga decyzji, które musiał podjąć. Mimo to do samego
końca jest wierny swoim przekonaniom. Jego determinacja w próbach zgładzenia
ludzkości za wszelką cenę i efekt, który osiągnął, rodzą pytanie – czy potop,
który miał oczyścić ziemię ze zła i nienawiści, faktycznie spełnił swą funkcję?
Komiksy Noe w
zdecydowanie większej części są do oglądania niż czytania, obraz dominuje nad
tekstem. Świat przedpotopowy wygląda jak z filmów postapokaliptycznych, zarówno
kolorystycznie, jak sposobem przedstawienia (spalona ziemia, ruiny, grzejące na
pomarańczowo słońce – patrząc na ilustrację czuję lecący po placach pot). Część
potopowa wykorzystuje całą gamę szarości i błękitów, wśród których często
ciężko dostrzec konkretne figury i postacie.
Jak już wspominałam, nie znam się na komiksach więc ciężko
oceniać mi rysunek w tej serii. W moim odczuciu jest to fajny, typowo komiksowy
rysunek. Każdą ilustrację dokładnie obejrzałam, wydaje mi się, że kreska
Henrichona pasuje do historii, którą ilustrował.
Dla fanów Darrena Aronofsky’ego pozycja obowiązkowa. Fani
komiksów na pewno już znają. A osobom, które nie lubią historii alternatywnych
i które wykorzystanie postaci biblijnej w inny niż klasyczny sposób uważają za
profanację – nie polecam. Po co się stresować? A w ogóle to mam trochę
wrażenie, że to taka męsko historia i mężczyznom bardziej przypadnie do gustu.
Oczywiście na podstawie serii komiksów Aronofsky nakręcił
też film Noe. Wybrany przez Boga, którego jeszcze nie widziałam.
Mimo, że to mój ulubiony reżyser, najpierw musiałam przecież przeczytać komiksy
;)
Darren Aronofsky, Ari Handel, Niko Henrichon Noe,
tomy 1-4, Wydawnictwo Sine Qua Non
czwartek, 18 września 2014
Nina George „Lawendowy pokój"
Lawendowy pokój jest
jedną z tych powieści współczesnych, która (przynajmniej w Polsce) miały bardzo
głośną i rozbudowaną akcję promocyjną. Wydaje mi się, że ciężko było o niej nie
usłyszeć tym bardziej, że opis mówi o Janie Perdu, właścicielu pływającej
księgarni o wszystko mówiącej nazwie Apteka Literacka. Każdy miłośnik czytania
marzy o takim miejscu, gdzie mógłby przyjść, a miły Pan czy Pani wręczyła mu
książkę odpowiednią do jego nastroju i szalejących w głowie myśli. Samy pomysł
był więc super, wykonanie odbiegło jednak niego od moich oczekiwań.
Paryskiego księgarza, Jeana Perdu, poznajemy kiedy do jego kamienicy wprowadza
się Catherine, wyrzucona przez męża z domu bez jakiegokolwiek majątku, a panie
zarządzające kamienicą namawiają go aby oddał Catherine niepotrzebne mu meble.
Aby to uczynić Jean musi otworzyć pokój, który jako bolesne wspomnienie dawnej
miłości od 21 lat jest zastawiony regałem z książkami. W ten sposób do jego rąk
trafia nieotwarty list, który otrzymał dwadzieścia lat wcześniej od Manon.
Kiedy Perdu poznał zawartość listu, wskoczył na swoją księgarnianą barkę i nie
zastanawiając się długo ruszył przed siebie. Ku jego nieszczęściu, w ostatniej
chwili na barkę wskoczył jego sąsiad, młody pisarz Max Jordan. Panowie razem
wyruszają w podróż francuskimi kanałami – jeden w poszukiwaniu inspiracji,
drugi miłości, obaj w poszukiwaniu siebie. I jeszcze tajemniczego autora(ki) Zorzy polarnej – ukochanej książki Perdu. Po
drodze zawierają znajomości z mieszkańcami innych łodzi, ze znanym pisarzem, z
włoskim kucharzem i z mistrzem gildii księgarzy literackiego miasteczka. W
końcu porzucają barkę i drogą lądową udają się coraz bardziej na południe, tam
skąd pochodziła Manon i jeszcze dalej.
Nie czytałam żadnych opisów
i rozbudowanych recenzji tej książki żeby nie zdradzać sobie zbyt wiele (ale
docierały do mnie same zachwyty). Spodziewałam się opowieści o Aptece
Literackiej, o tym jak Jean leczy ludzi książkami, o ich mocy i o tym za co
wielu z nas kocha czytanie. Dostałam zaś powieść drogi. I to drogi
pięćdziesięcioletniego faceta ze złamanym sercem, który dowiaduje się, że przez
dwie dekady cierpiał przez to że uniósł się honorem i teraz próbuje się
pozbierać.
Tak więc mimo, że w sumie całkiem miło spędziłam czas (chociaż momentami
czytanie szło dość opornie) przy Lawendowym pokoju jestem
rozczarowana. To chyba kwestia zbyt wysokich oczekiwań. Nie tej pory roku i
nastroju. Myślę, że chłodny wieczór, kocyk, ciepła herbata, gruby sweter i kot
na kolanach dodałyby jej uroku. I odrobina nieszczęścia w życiu, żeby Lawendowy pokój mógł spełnić swoją
pocieszająco-antydepresyjną rolę. Bo myślę, że na takie przypadłości Jean Pardu
przepisywałby tę opowieść.
Nina George Lawendowy pokój, Wydawnictwo Otwarte, s.338
czwartek, 11 września 2014
Sue Monk Kidd „Sekretne życie pszczół”
Rzadko zdarza się, że jakaś książka trafia na moją listę
„chcę przeczytać” i od razu jest czytana. Sekretne
życie pszczół było jedną z
takich pozycji. Czytając zapowiedź Czarnych
skrzydeł, najnowszej książki Sue Monk Kidd, wrzuciłam jej wcześniejszą
powieść na półkę do przeczytania, a dwa dni później odebrałam ją z biblioteki i
sama nie wiem dlaczego na nią padło. Chyba mam chwilowo dość kryminałów ;)
Bohaterką Sekretnego życia pszczół jest 14-letnia
Lily, która po śmierci matki mieszka z ojcem na farmie brzoskwiń. T.Ray, bo
tylko tak zwraca się to niego dziewczynka, nie umie obdarzyć Lily ojcowską
miłością, wyładowuje na niej swoje frustracje i wykazuje się wyjątkową
kreatywnością w wymyślaniu kar. Lily nigdy nie rozumiała dlaczego ojciec tak
się zachowuje. Pragnąc rodzicielskiej miłości tęskni do stworzonego przez
siebie obrazu idealnej matki. Miarka się przebiera kiedy czarnoskóra opiekunka
Lily, Rosaleen, chcąc zarejestrować się jako wyborca (właśnie została podpisana
ustawa o prawach obywatelskich) zostaje pobita i zamknięta w areszcie, a T.Ray
chcąc zburzyć obraz matki stworzony przez dziewczynkę, twierdzi iż ta wcale jej
nie kochała bo uciekła zostawiając ją z ojcem. Lily pomaga uciec Rosaleen i
razem uciekają do Tiburonu, miejscowości, której nazwa widnieje na obrazku
Czarnej Madonny pozostawionym przez jej matkę. Tam trafiają do lokalnej pasieki
prowadzonej przez trzy czarnoskóre siostry, które postanawiają pomóc zbiegom.
Sekretne życie pszczół to bardzo pozytywna i ukazująca wiele problemów
powieść. Nie da się nie zauważyć, że autorkę interesuje problem rasizmu i
dyskryminacji osób kolorowych (cały czas nie mogłam się pozbyć skojarzeń ze Służącymi, mimo że w tym przypadku oglądałam
tylko film). Książka pokazuje moc przyjaźni stojącej ponad podziałami i
stereotypami (kolor skóry, wiek), przyjaźni, która pomaga zwalczyć poczucie
winy i uwierzyć w siebie.
Historia zawarta
w powieści Sue Monk Kidd bardzo mi się podobała, wciągnęła mnie tak, że
przeczytałam ją w dwa dni i nie było opcji, że zajmę się czymś innym. Bardzo
polecam książkę, a sama wyruszam na poszukiwanie filmu na jej podstawie. J
Sue Monk Kidd Sekretne życie pszczół, Wydawnictwo Albatros, s. 317
wtorek, 9 września 2014
Izabela Szolc „Żona rzeźnika”
Ciężka sprawa z tą książką. Przeczytałam o
niej na jakimś blogu, ale za nic nie mogę skojarzyć na którym. Najpierw
zainteresowała mnie okładka (dobrze, że coraz więcej książek w Polsce ma takie
ciekawe graficznie okładki), następnie zaciekawił temat kanibala Karla Denke.
Kanibalizm, temat jakkolwiek kontrowersyjny i obrzydliwy, za sprawą książek,
filmów i (bardzo dobrego) serialu o Hannibalu Lecterze wszedł na salony kultury
i w ogóle tam nie dziwi. Jednak, w przeciwieństwie do Hannibala, Karl Denke
jest postacią autentyczną, która żyła na przełomie XIX i XX w. w Münsterbergu
(ob. Ziębice), zabijała bezdomnych mężczyzn i przerabiała ich na konserwy,
mydło, sznurówki i pasy (nic nie mogło się zmarnować). Więcej możecie
przeczytać o nim na Wikipedii.
Książkę
czytało mi się dość ciężko. Myślałam „200 stron, co to jest? Chwila moment i będzie
przeczytane.”. Okazało się, że szło mi powoli i zajęło 4 dni. Narracja jest
przerywana, przeskakuje w miejscach i czasie, czasami dotyczy przeszłości
innych postaci (Karla, kaleki Voigta).
Znowu
będę mówić o Hannibalu, ale wydaje mi się, że ciężko nie robić takiego
porównania. Nie ma tu tej elegancji, wysmakowania, która jest tak bardzo
charakterystyczna dla Lectera, Karl Denke jest prostym rzeźnikiem, niezbyt
wykształconym, niezauważanym przez ojca, nienawidzonym przez rodzeństwo. Z ludziny nie
robi wyszukanych dań, zamyka je w konserwach, moczy w zwyczajnych marynatach. A
jednak sposób przedstawienia powoduje, że Karl podobnie jak Hannibal nie
wzbudza naszej niechęci, nie budzi odrazy. Dlaczego? Jutta go broni, Jutta go
przedstawia, opowiada tak jakby to co robili było normalne. A my takie
tłumaczenie przyjmujemy, dopóki nie przypomnimy sobie, że to było NAPRAWDĘ.
PS.
Jeżeli ktoś jeszcze nie oglądał serialowego Hannibala, gorąco
polecam. Jeden z najlepszych aktualnie trwających seriali i jednocześnie mój
ulubiony.
Izabela Szolc Żona rzeźnika, Wydawnictwo
Amea, s.209
czwartek, 4 września 2014
Guy de Maupassant „Mont-Oriol”
Na pewno wszyscy znacie to uczucie,
które pojawia się gdy podczas spaceru, wyjazdu czy zakupów mol książkowy
dostrzega kiermasz książek. Kiedy byłam w tym roku w Zakopanem zauważyłam taki
stragan tuż obok Wielkiej Krokwi. Młoda dziewczyna, na pewno młodsza ode mnie,
siedziała sobie na ławeczce, a tuż obok na stole i w kartonie leżały porozkładane
książki. Stare, bardzo stare i całkiem nowe. Bez cen, tak, że można było się
targować i wyrwać za grosze to na co się miało ochotę. Ciężko było się
zdecydować, tyle nieznanych tytułów i ciekawych okładek. Ostatecznie nabyłam
trzy sztuki za całe 15 zł i w ten sposób trafiła w moje ręce książka, o której
autorze wikipedia mówi (dzisiaj bo miesiąc temu mówiła tylko po francusku, a ja
w tym języku nie rozumiem ni w ząb) iż jest on przedstawicielem nurtu
dekadenckiego i naturalistycznego w powieści francuskiej. A skusiła mnie
okładką. ;)
Akcja
Mont-Oriol toczy się w niewielkiej
uzdrowiskowej miejscowości Enval, w której właśnie zaczął się sezon i zjechali
się kuracjusze. W uzdrowisku działa trzech konkurencyjnych lekarzy, z których
każdy ma inne poglądy na temat wód mineralnych, leków i ćwiczeń. Wśród gości Evnal
znalazł się margrabia de Ravenel, jego syn Gontran z przyjacielem Pawłem
Bretigny i córka Christiana z mężem Willem Andermattem.
Już
pierwszego dnia po przyjeździe do sanatorium gości czeka nie lada atrakcja –
Oriol, najbogatszy chłop w okolicy, który jest właścicielem ogromnych winnic,
będzie wysadzał wielki głaz, który znajduje się pośrodku jednej z nich. Na
miejsce ściągnęli kuracjusze, mieszkańcy Enval i okolicznych wiosek – wszyscy
chcieli zobaczyć to co planowane było od wielu lat. Jakież było zdziwienie
zgromadzonej publiczności gdy spod wysadzonego głazu trysnęło nowe źródełko!
Andermatt, bankowiec i Żyd z nosem do interesów, od razu zwietrzył okazję do
zrobienia biznesu i postanowił otworzyć w tym miejscu nowe uzdrowisko. Zajęty
dogadywaniem się z Oriolami, badaniem właściwości nowej wody i szukaniem innych
źródeł całkowicie zapomniał o obecności swojej żony.
Chrystiana
tymczasem korzystała z uroków Enval, brała mineralne kąpiele, które miały pomóc
jej zajść w ciąże, spacerowała i wypoczywała w towarzystwie ojca, brata i
Pawła. Takie okoliczności sprzyjały romansowi rodzącemu się między młodą
dziewczyną i panem Bretigny.
Sezon szybko się
kończy, goście wracają do Paryża, a w Enval buduje się na kolejny rok nowy
kurort nazwany Mont-Oriol. Kiedy w następnym roku rodzina margrabiego zjeżdża
do Mont-Oriol Gontran stoi na skraju bankructwa, Andermatt zaślepiony zyskiem
zajmuje się interesami i zarządzaniem uzdrowiskiem, a Chrystiana będąca w
zaawansowanej ciąży cierpni z powodu oddalającego się od niej Pawła. Drugi
pobyt w uzdrowisku kręci się przede wszystkim wokół Gontrana i jego starań o
rękę jednej z córek starego Oriola, a kończy narodzinami córki Chrysiatny i jej
chorobą.
Mont-Oriol
pokazuje ile ludzie są w stanie poświęcić i jak bardzo oszukać innych byle
tylko uzyskać z tego jakieś korzyści. Oriol i Andermatt, którzy opłacają
paralityka aby zdrowiał od kąpieli w ich wodzie, Gontran który pchnie siostrę
do małżeństwa tylko po to aby korzystać z pieniędzy szwagra i który sam musi
zorganizować sobie bogaty ożenek, wbrew własnym upodobaniom i uczuciom czy
lekarze, którzy zamiast leczyć liczą na zyski i sławę większą od konkurenta są
ilustracją ówczesnej sytuacji we Francji, która kilka lat po wydaniu tej
powieści pogrążyła się w skandalu związanym z budową Kanału Panamskiego.
Kiedy zaczynałam
czytać tę powieść myślałam, że trafiłam na zwykłe letnie romansidło z epoki
(wątek miłosny da się wyczuć już od pierwszych stron i zajmuje on sporą część
książki). Nie spodziewałam się, że dojrzę w niej coś więcej co jest miłym
zaskoczeniem.
Guy de Maupassant Mont-Oriol,
Czytelnik, s.302
niedziela, 31 sierpnia 2014
Jo Nesbo „Człowiek nietoperz"
Staram się być porządnym
czytelnikiem i czytać książki z serii po kolei. Stąd, kiedy w końcu
postanowiłam wziąć się za kryminały Jo Nesbø, wybór mógł być jeden – Człowiek nietoperz.
Już
na pierwszej stronie poznajemy Harry’ego Hole, norweskiego policjanta łączącego
wszystkie tomy cyklu. Mimo to, długo nic o nim nie wiemy. Gdyby nie
kwestionariusz umieszczony na skrzydełku okładki, nie wiedziałabym ani jak
Harry wygląda, ani ile ma lat. Są tam też informacje totalnie niepotrzebne, a
nawet sprzeczne w kontekście tej książki (w
nieformalnym związku z Rakel Fauke, samotną matką Olega – widział ją ktoś
w Człowieku nietoperzu? Chociaż jedno
słowo wzmianki?) O jego problemach z alkoholem i co z nich wynikło, dowiadujemy
się dopiero w drugiej części książki.
Harry
zostaje wysłany do Sydeny, aby pomóc tamtejszym policjantom w śledztwie
dotyczącym zgwałconej i zamordowanej rodaczki, Inger Holter. Norwegiem od
początku „opiekuje się” funkcjonariusz aborygeńskiego pochodzenia, który oprócz
spraw związanych z dochodzeniem, zapoznaje Harry’ego z kulturą i realiami życia
w Australii. Przez większą część powieści, śledczy kręcą się w kółko, a Harry,
mimo że czuje iż coś mu umyka, nie może dojść do tego co to jest. Zanim
wszystko poukłada mu się w głowie i dojrzy brakujące szczegóły, zginą następne
trzy osoby. Śmierć jednej z nich wstrząśnie bohaterem tak bardzo, że znowu
zaprzyjaźni się z whisky. Nawet w alkoholowym zamroczeniu prześladuje go sprawa
Inger. W końcu zaczyna kojarzyć pewne fakty i wpada na to co od początku miał
pod samym nosem.
Nie
wiem, jakoś tak ciężko jest mi wyrazić jednoznaczną opinię na temat pierwszej
części cyklu z Harrym Hole. Z jednej strony podobało mi się na tyle, że
ustawiłam się już w kolejkę po Karaluchy
i nie poszłam spać dopóki nie doczytałam ostatnich 50 stron mimo, że ledwo
patrzyłam na oczy. A z drugiej, po takich zachwytach nad Nesbø spodziewałam się
większego „łał”.
Dość szybko
miałam swoją koncepcję kto zabił, a kiedy została obalona, szybko wytypowałam
prawdziwego mordercę. Nie przekonała mnie jednak postać zabójcy. Jego motywacja
(ta może mniej) i związki z innymi postaciami (szczególnie jedną) wydają mi się
naciągnięte. Psychopata który mówi „jestem psychopatą, wiem o tym i się do tego
przyznaję” też jest dla mnie jakiś taki… mało prawdopodobny.
Jak na kryminał,
dość fajnie Nesbø ukazał w tle problem multikulturowości Australii (chociaż
dobrze zarysowane tło, ukazujące problemy społeczeństwa to chyba jedna z cech
charakterystycznych dla skandynawskich powieści kryminalnych). Zwrócił uwagę na
to, że Aborygeni są traktowani są gorzej od białych, a dużo łatwiej jest im
boksować się w półlegalnych klubach, niż zdobyć wykształcenie i piąć po
szczeblach kariery. Co oczywiście rodzi kompleksy i chęć odwetu.
Wychodzi na to,
że był potencjał, ale zakończenie ostatecznie rozczarowało. Pocieszające jest
to, że nie jestem jedyną osobą, którą pierwsze spotkanie z Harrym Hole
rozczarowało (a nie wszyscy zaczynają od początku serii), a pierwszy tom
podobno należy do słabszych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)