Od czterech lat w sierpniu w Sopocie
organizowany jest festiwal Literacki Sopot. Festiwal i towarzyszące mu Targi
Książki, trwał cztery dni, od czwartku do niedzieli (20-23 sierpnia), ale ja
wybrałam sobie kilka wydarzeń czwartkowych i sobotnich.
Co roku tematem jest
literatura innego kraju. O ile się nie mylę, pierwsza edycja była typowo
polska, następnie skierowano uwagę na kraje skandynawskie, Rosję i Czechy (na
przyszły rok zaplanowano literaturę izraelską). Co prawda literatury czeskiej
nie znam (kojarzę kilka tytułów i nazwisk, ale poza Szwejkiem niczego nie czytałam), ale znalazłam w programie kilka
interesujących mnie wydarzeń.
Przede wszystkim
wydawało mi się, że wpadnę na Targi Książki i obładowana książkami i z pustym
portfelem. No cóż. Kupiłam JEDNĄ książkę. Spodziewałam się, że przy takiej
okazji na stoiskach będą super promocje. Oczywiście, niektóre wydawnictwa miały
kosze/kartony z książkami w super cenach, ale były to końcówki serii albo
książki outletowe. To, co chciałam kupić z myślą o spotkaniach autorskich mogę
dużo taniej kupić w zwykłej księgarni we Wrzeszczu albo przez Internet (i tak
zrobiłam, ale niestety już po spotkaniach). I tak udało mi się jedynie upolować
Głosy Pamano Cabre za 20 zł z
„outletowego” kosza.
Rozczarowana targowym
namiotem udałam się na debatę pt. „Czemu kręcą nas Czesi?”, która odbywała się
w sali wystawowej Państwowej Galerii Sztuki. To co zaskoczyło mnie od wejścia
to pełna sala ludzi. Byłam trochę spóźniona, a ludzi było tyle że nie było
gdzie usiąść. Stanęłam więc grzecznie pod ścianą i wytrzymałam tak pół godziny
denerwując się, że nagłośnienie jest tak ustawione, że nic nie słyszę. I pewnie
wytrwałabym do końca słysząc co drugie zdanie, ale nagle za ścianą rozległo się
wiercenie. I nawet Ci, który siedzieli i na początku dobrze słyszeli, teraz
mieli problem. No więc wkurzyłam się i wyszłam. To co zapamiętałam ze spotkania
to kilka żartów Mariusza Szczygła i poczucie, że nic nie wiem.
Jeszcze bardziej
rozeźlona poleciałam na plażę, gdzie w ramach Kulturalnej Plaży Trójki miało
się odbyć spotkanie z Filipem Springerem, oczywiście w kontekście 13 pięter. Książki jeszcze nie czytałam
(zakupiłam ją następnego dnia i właśnie podczytuję po kawałku), ale mniej
więcej wiedziałam o czym traktuje i czego mogę się spodziewać. Tym razem się
nie zawiodłam. Springer wie o czym mówi, właściwie nie potrzebuje pytań od
prowadzącego (swoją drogą potem przekonałam się, że prowadzący też ma OGROMNE
znaczenie dla odbioru spotkania; tu Michał Nogaś stanął na wysokości zadania,
było widać, że zna książkę i słucha odpowiedzi Springera), płynnie przechodzi
od jednej historii do drugiej, wplata anegdoty, a jednocześnie mówi rzeczowo
pobudzając u słuchaczy myślenie. W końcu mogłam wrócić do domu bez poczucia
porażki.
W sobotę znowu miałam
w planie dwa spotkania, ale tak się złożyło, że mogłam pojechać do Sopotu dużo
wcześniej więc razem z Owcą udałam się na debatę Nieznani czescy mistrzowie. Jak już wspominałam, literatura czeska
jest dla mnie tworem dość enigmatycznym więc pewnie nie wyciągnęłam z tego
spotkania nawet połowy tego co inni uczestnicy. Niemniej jednak myślę, że sporo
się nauczyłam, poznałam kilka nazwisk, wiem co muszę nadrobić i będę działać J
I znowu nie
doczekałam końca bo już biegiem leciałam na następne spotkanie. Do
klubokawiarni Dwie Zmiany przyjechała Maryla Szymiczkowa czyli Jacek Dehnel i
Piotr Tarczyński. Na Tajemnicę Domu
Helclów mam ochotę odkąd usłyszałam „kryminał retro” bo bardzo lubię ten
typ powieści kryminalnych. Potem poznałam prawdziwe twarze Szymiczkowej,
przeczytałam kilkanaście pozytywnych recenzji i już wiedziałam, że to jest
książki idealna dla mnie. A teraz jeszcze to spotkanie! Rozpoczęło się od
„katastrofy” – nie było prowadzącego. No to autorzy sami się „poprowadzili”.
Jacek Dehnel przeczytał fragment powieści, a potem zaczęli opowiadać. O profesorowej
Szczupaczyńskiej, o Domu Helclów, o tym skąd pomysł na książkę i jaką metodę
przyjęli przy pisaniu. Nie będę ukrywać – autorzy skradli moje serce sposobem
opowiadania, inteligencją, dystansem do siebie i książki, historiami i
anegdotami. A po tym jak okazało się, że chcieli być tak wierni historii, że
sprawdzali nawet pogodę, jaka danego dnia akcji była w Krakowie, jeszcze
bardziej zyskali w moich oczach. Oczywiście, teraz mam ogromne oczekiwania
wobec książki, ale jestem pewna, że się nie zawiodę.
Ostatnim punktem
mojego literackiego programu było spotkanie z Wiolettą Grzegorzewską, której Guguły mają szansę być dla mnie jedną z
najlepszych książek tego roku. Mój Boże, jaki to straszny zawód jest kiedy po
takim zachwycie książką, spotkanie z autorem jest rozczarowujące. Grzegorzewska
zdecydowanie ma problem z opowiadaniem o sobie, o swojej twórczości. Autorka
powiedziała, że niektóre teksty pisze nawet kilka lat, każde słowo, zdanie musi
dokładnie przemyśleć zanim je zapisze. I chyba w tym tkwi problem gdyż przez
pół godziny, które wytrzymałam miałam wrażenie, że cały czas słyszę te same
trzy zdania. Jakby kolejne jeszcze nie powstało, było dopiero w trakcie
obmyślania. I to nawet na pytania, które jak sama potwierdziła, padają w każdym
wywiadzie. Pisarce na pewno nie był pomógł prowadzący, który sam miał problem z
ubraniem pytań w słowa, ważył je długo, a potem wychodziło, że zapytał prawie o
to samo co wcześniej. Bardzo nie lubię wychodzić wcześniej z takich spotkań,
uważam to za barak szacunku do autora i prowadzącego, ale autentycznie po ok.
30 minutach stwierdziłam, że tracę czas i dużo lepiej wykorzystam go
poświęcając czas na lekturę książki. Na szczęście siedziałam na ostatniej
ławce, a spotkanie było na plaży więc cichutko, nie przeszkadzając wycofałam
się w kierunku przystanku.
Jak widać różne
uczucia towarzyszyły mi przez te dwa dni. Zarówno podekscytowanie i radość,
spełnione oczekiwania, jak i złość i rozczarowanie. Generalnie jestem
zadowolona z obecności na Literackim Sopocie. Miałam w planie uczestniczyć w
większej ilości wydarzeń (żałuję spotkania z Hanną Krall i Mariuszem Szczygłem,
ale było zaplanowane na 19, co niezbyt mi pasowało). Mam nadzieję, że w
przyszłym roku uda mi się skorzystać z większej ilości atrakcji oraz zdobyć
jakieś podpisy od pisarzy, a ponieważ literatury izraelskiej też nie znam, mimo
że jest mi dużo bliższa niż czeska (na studiach śmiali się ze mnie, że jestem
reinkarnowanym Żydem, a mi się ta wizja bardzo podoba ;)) zamierzam przez ten
rok chociaż trochę nadrobić zaległości.
PS. Cholernie fajny
to widok, jak już się przebiłam przez ten tłum turystów na Monciaku, jak na
każdej ławeczce siedzi człowiek z książką. Dosłownie wszędzie, gdzie się nie
obejrzysz, ludzie czytali! Lubię tak!