Pamiętam jak zobaczyłam gdzieś w
odmętach Internetu okładkę Psychoanioła.
Rudy kot, a w tle widok miasta nie mogły umknąć mojej uwadze. Przeczytałam wtedy opis tej
książki i stwierdziłam, że nie będzie to nic porywającego, a lektur-zapychaczy
mam trochę na liście „do przeczytania” więc nie będę dodawać kolejnej. A potem
założyłam bloga i ni stąd
ni zowąd, w mojej skrzynce mailowej pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania
Psychoanioła w Dublinie wystosowana
przez samego autora. Po dokładniejszym zapoznaniu się z różnymi opisami i
wywiadami towarzyszącymi premierze książki, postanowiłam, że zaryzykuję i
przyjęłam propozycję pana Łukasza. Jakże się cieszę, że to zrobiłam.
Wowa (Wawrzyniec
brzmi dzisiaj śmiesznie, szczególnie w Irlandii, prawda?) jest 29-letnim polskim
emigrantem, mieszkającym w Dublinie i pracującym w firmie
sprzedającej polskie pierogi. Kiedy Wowa budzi się w poniedziałkowy poranek
okazuje się, że nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru. Ani przez cały
poprzedni tydzień. Do tego, w jego pokoju siedzi potężny Indianin w białym
kitlu i skrzydłami na plecach, który twierdzi, że jest aniołem, a jemu samemu
zostało 7 dni życia. Zdezorientowany Wowa próbuje pozbyć się nieznajomego i żyć
zgodnie z codzienną rutyną. Kiedy okazuje się, że nie jest to takie proste, a
Indianin-Alfred może mówić prawdę, Wowa postanawia zapobiec własnej śmierci. Mimo
tego, że początkowo wydaje się, że bohater nie ma żadnych podejrzanych, nagle
okazuje się, że w jego życiu jest wiele dziwnych i niejednoznacznych postaci,
takich jak była żona, w której nagle odżywają dawne uczucia, polsko-meksykańska
para gejów, Czeszka Marketa i jej chłopak Pavel z sąsiedztwa czy Turczynka z budki z kebabem i zazdrosnym narzeczonym.
Jeśli do tego dodamy kota Borysa, który od długiego czasu cierpi na depresję i
ma na koncie kilka prób samobójczych skoków z okna, otrzymujemy ciekawą
mieszankę kultur i charakterów.
Mimo, że nie
jest to komedia, musiałam wielokrotnie powstrzymywać się, żeby nie wybuchnąć
śmiechem w autobusie (sceny z tłumaczeniami, dla mnie bomba). Humor nie jest
może zbyt wyszukany, ale jest dokładnie taki jak bohater – szczery i taki... „codzienny”.
Wowa jest zwykłym człowiekiem, który pracuje, od czasu do czasu tworzy
artystyczne instalacje, które nigdy nie cieszyły się zbytnią popularnością, a
trudy dnia powszedniego zapija guinnessem. Jest w pewnym stopniu typowym
przedstawicielem swojego pokolenia, które odkłada na bok „dorosłe” życie, a
stara się jak najdłużej czerpać radość z małych przyjemności.
Duża część akcji
powieści toczy się na imprezach i spotkaniach towarzyskich, w knajpach i pubach,
a alkohol jest czymś codziennym i normalnym. Wydawać by się mogło, że kwestia
dochodzenia, które sprowadziło Alfreda na ziemię, schodzi na dalszy plan. Mimo
to, Psychoanioł do końca trzymał mnie
w napięciu i zastanawiałam się kto i dlaczego chce zabić Wowę? Czy uda mu się
uprzedzić tę osobę? Zakończenie, raczej nie takie jak spodziewaliby się
czytelnicy, było zaskakujące, co uważam za plus powieści.
Kiedy brałam do
ręki tę książkę trochę bałam się, że w ogóle mi się nie spodoba. Mimo, że nie
miałam zamiaru fałszować swoich odczuć, to jak tu powiedzieć, komuś kto włożył
w napisanie powieści dużo pracy, że jest ona totalnie do bani? Na szczęście,
strach był bezpodstawny. Psychoanioł w
Dublinie jest naprawdę ciekawą lekturą, do której warto zajrzeć, a przy której można się trochę pośmiać i trochę zadumać. No i czy każdy z nas, gdzieś w głębi serca,
nie marzy o takim luzackim aniele, który i pomoże w sytuacji kryzysowej i piwa
się napije?
PS. No i Borys! Jestem fanką tego kota, a jego sobotnia rozmowa z Wową powinna być podstawiana pod nos każdemu kto uważa, że koty nie umieją kochać swojego człowieka!
Za możliwość przeczytania
książki Psychoanioł w Dublinie
dziękuję autorowi i Wydawnictwu Akurat.
Łukasz Stec Psychoanioł w Dublinie, Wydawnictwo
Akurat, s.301