Strony

sobota, 30 stycznia 2016

Emil Marat, Michał Wójcik "Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego likwidatora z kontrwywiadu AK"


Gdzieś kiedyś przeczytałam, że kiedy człowiek zaczyna chętnie sięgać po biografie to znaczy, że dorósł czytelniczo. Mnie zawsze interesowały historie znanych ludzi, chociaż długo po nie nie sięgałam (wdawało mi się, że te wszystkie stare książki, które widziałam na półkach rodziców są strasznie trudne). Odkąd świadomie wybieram swoje lektury, biografie są stałym punktem moich czytelniczych wycieczek (chociaż nadal boję się sięgnąć po te starsze tomy z regału mamy ;)). Dlatego kiedy otrzymałam możliwość zrecenzowania książki Ptaki drapieżne nie zastanawiałam się długo, tym bardziej, że temat jednostek Armii Krajowej, które wykonywały wyroki śmierci na zdrajcach, był mi zupełnie nieznany, a wydał się ciekawy.
Informacja z okładki mówi, że Ptaki drapieżne to historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego, ale to nie jest do końca prawda. To trochę wywiad, trochę książka biograficzno-historyczna, uzupełnione aneksem z fragmentami wspomnień żołnierzy AK. Autorzy pytają „Sępa” o różne akcje referatu 993/W, zarówno takie, w których brał udział, ale też te, które są legendarne, z którymi bohater nie miał z nic wspólnego. Marat i Wójcik interesują konkretni ludzie (zarówno Ci likwidowani, jak i koledzy z oddziału). Wyciągają wypowiedzi powojenne, pytają o stosunek Lucjana Wiśniewskiego do kontrowersji, które utworzyły się wokół jego jednostki, zastanawiają się czy dzisiaj podejmowano by podobne decyzje. Jest to coś trochę szerszego niż biografia jednej osoby, ale zbyt wybiórcze żeby można było powiedzieć o opracowaniu historii danej jednostki kontrwywiadu czy kompanii „Zemsta”.
Historie opisane w książce są ciekawe, niektóre przejmujące i smutne. Oczywiście dowiedziałam się wielu nowych rzeczy, ale szczerze mówiąc nie do końca wiem, do kogo jest adresowana ta książka. Osoba, która interesuje się działalnością Armii Krajowej, okupacją w Warszawie i Powstaniem Warszawskiem, pewnie nie znajdzie w niej za wiele nowych informacji. Z kolei osoba, która tak jak ja, zna historię, ale nie zagłębia się w ten okres, może się pogubić. W pewnym momencie po prostu przerosły mnie rzucane w każdym zdaniu kolejne nazwiska i nazwy oddziałów czy batalionów oraz brak znajomości topografii Warszawy. Dopiero, kiedy weszłam na Wikipedię i po kolei przeczytałam sobie noty o referacie 993/W i batalionie „Pięść” udało mi się w miarę poskładać wszystko do kupy.
Mimo tego, że się gubiłam i nie zawsze ogarniałam powiązania wojskowo-personalne, czytało mi się Ptaki drapieżne całkiem dobrze. Szczególnie na początku ciężko mi było odłożyć książkę mimo późnej godziny (dodam też, że mimo też, że książka jest sporej objętości nosiłam ją przez kilka dni w torebce żeby czytać w tramwaju).
No i co zrobić, znowu wyszła mi taka opinia pomiędzy, ani nie polecam, ani nie odradzam. Jeśli więc zastanawiasz się czy warto sięgnąć po tę książkę zapoznaj się z informacjami o tym, czym właściwie było 993/W. A jeśli Cię to zainteresuje to czytaj Ptaki drapieżne.

Za możliwość przeczytania Ptaków drapieżnych dziękują Wydawnictwu Znak.

 Emil Marat, Michał Wójcik Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego likwidatora z kontrwywiadu AK, Wydawnictwo Znak Literanova, s. 366.

niedziela, 24 stycznia 2016

Agatha Christie "Pajęczyna"


Pajęczyna była jedną z moich wakacyjnych lektur. Złapałam ją rano z półki przed wyjściem do pracy, nie spodziewałam się jednak, że pogoda się zepsuje i przez cały dzień żadne turysta nie zajrzy do kościoła. Tym samym 145 stron lektury pochłonęłam w tempie ekspresowym i zostałam na kilka godzin bez książki …
            Wracając do samej książki. Patrząc na okładkę wydawałoby się, że autorem jest Agatha Christie. Z takim zresztą przeświadczeniem czytałam tę książkę. A potem doczytałam, że Christie faktycznie napisała Pajęczynę, ale jako sztukę teatralną. Wersja prozatorska, którą miałam okazję przeczytać to adaptacja tej sztuki dokonana przez Charles’a Osborne’a.
            Fabuła powieści jest bardzo prosta. Klarysa Halisham-Brown pod nieobecność męża Henry’ego, przyjmuje gości. Kiedy mężczyźni wychodzą na obiad do klubu, kobieta przygotowuje się na powrót męża z ważnym, tajemniczym politykiem. Niespodziewanie zastaje w salonie męża byłej żony Henry’ego, który w dodatku grozi jej odebraniem córki. Sprawy pogarszają się kiedy chwilę później znajduje tego samego mężczyznę martwego na podłodze salonu. Wiedząc, że zaraz wróci Henry i podejrzewając pasierbicę, postanawia ukryć zwłoki. W tym celu ściąga do pomocy swoich gości. Jakież jest zdziwienie wszystkich bohaterów, kiedy w domu pojawia się policja twierdząc, że otrzymali informację o popełnionym tu morderstwie. Resztę książki zajmuje śledztwo prowadzące do okrycia kto i dlaczego zabił.
Ograniczona liczba postaci i zamknięty dom jako miejsce akcji nie jest niczym niezwykłym biorąc pod uwagę inne dzieła Christie. Jednak czytając Pajęczynę łatwo można poznać, że powieść powstała na podstawie scenariusza spektaklu teatralnego. Oczami wyobraźni łatwo mogę umieścić akcję w niezbyt rozbudowanej scenografii salonu Halisham-Brownów.
Nie do końca rozumiem po co było adaptować ten tekst do formy powieści. Mimo, że nie czytam wielu dramatów, sprawia mi to przyjemność i przynosi całkiem inny odbiór danej historii. Wiem, że teatr rządzi się swoimi prawami więc biorę na to poprawkę. Coś co w opowiadaniu czy powiastce może wydawać się niedopracowane, w przypadku scenariusza teatralnego nie budzi podobnych wątpliwości.
Jeśli lubicie cozy misteries to z powodzeniem możecie sięgnąć po Pajęczynę. Jakiegoś szczególnego szału nie robi, ale można miło spędzić chwilę nad lekturą. Niedokładnie pamiętam jak poszło mi rozgryzanie zagadki, ale na pewno nie było to rozwiązanie oczywiste, na które szybko się wpada.


Agatha Christie Pajęczyna, Wydawnictwo Dolnośląskie, s.145

sobota, 16 stycznia 2016

Wywody booki na temat sztuki #2 Mistrzowie pastelu. Od Marteau do Witkacego, Muzeum Narodowe w Warszawie



Od jakiegoś czasu urządzam sobie regularne wycieczki do Warszawy tylko po to, aby zobaczyć aktualną wystawę czasową w Muzeum Narodowym. Kiedy dobrze się nad tym zastanowię to od początku 2014 roku nie dotarłam tylko na Olgę Boznańską, mimo że miałam ją w planach. Niemniej, na dwa tygodnie przed końcem, udało mi się dotrzeć na wystawę Mistrzowie pastelu. Od Marteau do Witkacego, o której Wam dzisiaj opowiem.

O co w ogóle chodzi?


Muzeum Narodowe posiada sporą kolekcję pasteli, która na co dzień nie jest pokazywana szerokiej publiczności (poza niektórymi wyjątkami). Nawet teraz, kiedy zorganizowano dla nich specjalną wystawę, trwa ona dość krótko, bo raptem 3 miesiące (dla porównania wystawa Aleksandra Gierymskiego trwała 5 miesięcy). Istnieją dwa główne powody, dla których tak się dzieje. 

Zazwyczaj technika ta służyła do wykonywania obrazów na papierze i kartonie, które źle znoszą wystawienie na mocne światło (ten sam problem pojawia się przy grafikach). Dlatego, kiedy już pokazujemy takie obiekty, światło jest przytłumione i może się nam wydawać, że w sali jest dość ciemno.
Drugi powód jest chyba bardziej oczywisty. Przypomnijcie sobie jak w szkole malowaliście pastelami. Suche pastele bardzo mocno się kruszą, wszystko brudzą i łatwo się osypują. Stąd pionowa ekspozycja na ścianie jest dla nich po prostu niebezpieczna.

Ciekawostka: wydawałoby się, że pastele są pewnego rodzaju kredkami więc dzieła wykonane przy ich użyciu są rysunkami. Nic bardziej mylnego. Pastele są wymieszanymi z kredą pigmentami, a sama technika zalicza się do technik malarskich, więc dzieła są… obrazami ;)

Zanim zaczniesz zwiedzać


To co zawsze boli mnie w Muzeum Narodowym w Warszawie to cena biletów. Byliśmy w muzeum we wtorek, kiedy to wstęp na wystawy stałe jest całkowicie bezpłatny (w inne dni bilet ulgowy kosztuje 10 zł). Szkoda tylko, że jeśli chcesz zobaczyć wystawę czasową, musisz kupić bilet-pakiet na wszystkie ekspozycje za 15 zł. Po prostu nie ma możliwości kupienia tańszego biletu tylko na wystawę czasową.

Jest ktoś, kto nie zna tego obrazu?
Stanisław Wyspiański Autoportret, 1902
15 zł w portfelu mniej i kilkadziesiąt schodów wyżej

Mimo, że z zamkniętymi oczami trafiłabym pod drzwi sal, w których organizowane są wystawy czasowe, nawet osoba, która jest w tym muzeum po raz pierwszy nie powinna mieć problemu ze znalezieniem odpowiednich drzwi bowiem na ścianie wisi wielki banner, a tuż obok drzwi, widoczny z daleka roll-up.

Po drugiej stronie lustra

Po wejściu do pierwszego pomieszczenia widzimy, że nie ma tutaj ogromnych tablic z opisami, które mogłyby zdominować eksponaty. Każda część wystawy posiada jedynie króciutkie, kilku zdaniowe wprowadzenie, dzięki któremu od razu łapiemy koncepcję wystawy. Bardzo podobne, zwięzłe opisy umieszczone są, w dostępnym w kilku miejscach, bezpłatnym folderze.

Koncepcja wystawy jest jasna i wszystko układa się w całość. Oglądanie zaczynamy od najstarszych, XVI i XVII wiecznych obiektów, pochodzących z okresu, kiedy pastele nie były jeszcze modne i powszechnie używane. Dalej poruszamy się nie tylko zgodnie z chronologią, ale także tematami, które przedstawiali artyści. Pierwszą salę wypełniają głównie XVIII-wieczne portrety. Mamy tutaj sporo cudownie słodkich rokokowych obrazków, które przez większość widzów były dość szybko mijane, a mi sprawiły ogromną przyjemność.


Philippe Dupuy Portret młodej kobiety w błękitnej sukni, przed 1751
Peter Adolf Hall Portret Heleny Apolonii Massalskiej księżnej de Ligne, po 1779



W kolejnej sali przenosimy się do XIX wieku, w którym z jednej strony miłość do pastelu osłabła (właśnie przez skojarzenie z uroczym, dworskim rokokiem), a z drugiej nadal wykonywano w tej technice całą masę portretów. Jest to jednak całkiem inny typ portretu, bardziej poważy i „wyważony”. Możemy też zauważyć, że zaczynają się pojawiać przedstawienia w klimacie literatury romantycznej i sceny żołniersko-konne (zaryzykowałabym skojarzenie „powstańcze”). Mimo, że do dzieł Wyspiańskiego zostało trochę czasu, pojawiają się już inspiracje ludowością.
Olga Boznańska Autoportret, ok. 1906
Dalej cała sala pejzaży, w różnych klimatach. A kiedy pooglądamy już widoczki zaczyna się ta NAJ część wystawy. Przełom XIX i XX wieku to powrót popularności techniki pastelowej w całej Europie. Stąd mamy trochę dzieł zagranicznych artystów, trochę polskich nieznanych nazwisk. A potem cała sala Wyspiańskiego i Wyczółkowskiego. I jeszcze trochę Witkacego na koniec. Ale mimo mojej ogromnej miłości do Wyspiańskiego i Witkacego, największe wrażenie zrobiła na mnie inwentaryzacja skarbca wawelskiego, którą zrobił Wyczółkowski. Jakie to są piękne obrazy!


Leon Wyczółkowski Trumna świętego Stanisława, 1907
Warunki wystawiennicze i podejście do zwiedzającego
Jak wspominałam w tekście dotyczącym wystawy Grzech są dwie rzeczy, na które zawsze zwracam uwagę będąc w muzeum. Pierwsza dotyczy warunków ekspozycji, a dokładniej mówiąc oświetlenia.

Jak wspomniałam pastele są pod tym względem wymagające, a oświetlenie nie może być zbyt mocne. Bardzo dobrze to widać w małej salce na wystawie stałej, w której na co dzień wisi kilka pasteli Wyspiańskiego. Jest tam, najzwyczajniej w świecie, ciemno. Na wystawie czasowej światło nie jest tak mocno przygaszone, ale nie razi po oczach. Większość obrazów prezentowana jest za szybą, a chyba na żadnym nie zauważyłam okropnych odbić, wszystko można było ładne zobaczyć. Co ciekawe, światło mocno odbijało się od tabliczek z podpisami, tak, że trzeba było stanąć pod odpowiednim kątem żeby je przeczytać. To już jest jednak czepianie się na siłę, oświetlenie nie przeszkadza w ogóle w odbiorze wystawy.
Stanisław Ignacy Witkiewicz Portret Prospera Szmurło, 1928
Druga sprawa to możliwość wykonywania zdjęć. Nad tym tematem również rozwodziłam się w poprzednim tekście. Na wejściu zapytałam pani sprawdzającej bilety o możliwość wykonywania zdjęć. Otrzymałam grzeczną odpowiedź, że oczywiście można, ale bez lampy. Zrobiłam przeszło 500 zdjęć (obiekt+podpis) i nikt nie zwrócił mi uwagi. Czego chcieć więcej?

Okołowystawowo


Na sam koniec sprawa dotycząca gadżetów. Muzeum Narodowe w Warszawie już dawno kupiło mnie ulotkami dla dzieci, które są dostępne przed wejściem na każdą wystawę. Są GENIALNE. Trochę informacji, śmieszne rysunki i zadania, które dziecko może wykonać na miejscu w muzeum, ale także po powrocie do domu. Zawsze biorę sobie komplet do domu mimo, że już dawno wyszłam poza grupę docelową tych ulotek.


Wydano oczywiście katalog wystawy, jednak przestałam zaglądać do muzealnej księgarni, kiedy zobaczyłam cenę katalogu wystawy Gierymskiego (kosztował ponad 200 zł). Cóż, ceny dostępnych tam artykułów powalają. Pamiętam, że nawet zakładki czy inne duperele były obiektywnie drogie. Z tego co wiem, ten katalog kosztuje ok 100 zł, więc pewnie nikt poza osobami, które zawodowo zajmują się tą tematyką nie skuszą się na jego kupno.
Nie wiem jak inne gadżety, bo tak jak wspomniałam, omijam sklepik z pamiątkami. Tym razem jeszcze prędzej przeszłam dalej, bo kusił mnie Proteusz Jacka Dehnela, który wyceniono na 95 zł…

Muzeum organizuje też bardzo dużą ilość wydarzeń okołowystawowych. W ciągu tej godziny, którą spędziłam oglądając pastele widziałam dwie grupy (jedna podstawówkowa, druga na oko licealna), które naprawdę z zainteresowaniem oglądały obrazy, słuchały przewodniczek-animatorek i rozwiązywały zagadki. Cieszy to cholernie, chociaż trochę przeszkadzało w oglądaniu ;)

Słowem podsumowania

Jeśli będziecie w Warszawie przed końcem stycznia i chociaż trochę interesuje Was sztuka (niewspółczesna) KONIECZNIE skierujcie swoje kroki do Muzeum Narodowego. Jest to kolejna, bardzo dobra wystawa zorganizowana przez tę instytucję, którą warto zobaczyć.

Leon Wyczółkowski Miecz koronacyjny Augusta III, włócznia św. Maurycego i miecz Zygmunta Augusta, 1907
A jeżeli lubicie obrazy malowane pastelem, Wyspiańskiego, Witkacego albo Wyczółkowskiego, obiecuję, że znajdziecie się w raju. Ja byłam. Gdyby nie to, że mieliśmy inne plany, a P. nie wchodził ze mną na pastele, jestem pewna, że spędziłabym tam drugie tyle czasu.

środa, 6 stycznia 2016

Łukasz Orbitowski "Inna dusza"


Inna dusza jest drugą książką, obok Kasacji RemigiuszaMroza, którą udało mi się przeczytać w ramach akcji CzytajPL!. Jest to druga książka wydana przed Wydawnictwo Od Deski Do Deski w dość specyficznej serii. Wydawnictwo zleciło bowiem znanym polskim pisarzom napisanie powieści opartych na autentycznych zbrodniach sprzed lat. W jakimś wywiadzie z Łukaszem Orbitowskim czytałam, że do wyboru miał kilka morderstw, ale kiedy już się zdecydował, od niego zależała forma opowieści.
Autor wybrał sprawę, która wstrząsnęła Bydgoszczą w połowie lat 90. XX wieku, a bohaterami uczynił troje nastolatków. Narratorem jest pochodzący z biednej rodziny Krzysiek, syn alkoholika i matki, której życie toczy się między maglem i kolejnymi papierosami. Kiedy ojciec pyta Krzyśka kim chciałby zostać jak dorośnie, ten wymyśla na poczekaniu – cukiernikiem. I tak poznaje Jędrka, starszego o kilka lat chłopaka, który terminuje w pobliskiej cukierni. Jędrek, w przeciwieństwie do kolegi, urodził się w zamożnej rodzinie, której niczego nie brakuje. Łączy ich jeszcze postać wspólnego kolegi, Darka.
Mamy więc trójkę bohaterów, którym wolny czas wypełniają gra w piłkę, wycieczki rowerowe, pierwsze próby zarobienia pieniędzy na myciu samochodów czy wizyty w piwnicznej siłowni. Wydawałoby się, rozrywki typowego nastolatka. Tylko, że Jędrek nie jest typowym nastolatkiem. Kiedy rusza na wycieczkę nad jezioro to nie po to, żeby sobie popływać, ale żeby pozbyć się małych kociąt (to był ten moment, w którym nienawiść do niego przepełniła moje serce). Kiedy idzie na siłownię, staje z boku i jedynie przygląda się ćwiczącym chłopakom. Niby taki pomocny i grzeczny, ale czujesz, że coś z nim nie tak. A kiedy w końcu wpada z nożem do domu Darka, jesteś zaskoczony. No bo jak to? Tak po prostu? Chwila moment, kilka pchnięć nożem i znowu wraca uczynny i dobrze wychowany chłopak. I tak aż do następnego razu.
To nie jest powieść kryminalna. Od początku wiemy kto zabił, do końca nie dowiemy się dlaczego. Inna dusza skupia się bardziej na tym co myślał i czuł Jędrek. W jednej chwili wesoły chłopak, w drugiej, kiedy czuł napadającą melancholię próbował od niej uciec. Z jednej strony wiedział, że to co zrobił jest złe, usilnie próbował zadośćuczynić to dobrymi uczynkami. Próbował uciec w cukiernictwo, w wojsko. A potem, w jednej chwili porzucił wszystko i rozpoczął metodyczne przygotowania do kolejnej zbrodni. Jakby coś, co tkwiło w nim, tytułowa „inna dusza”, nie pozwalało mu inaczej.
Akcja książki toczy się w drugiej połowie lat 90. Niby byłam zbyt mała żeby pamiętać ten okres, a jednak czytając Inną duszę z nostalgią poczułam specyficzny klimat Polski mojego dzieciństwa. Do tego coś co się nie zmieniło – Polacy katolicy i wielkie przygotowania do wizyty papieża, a z drugiej strony zawiść, alkoholizm i patologia.
Inna dusza ma ciężki i duszny klimat, męczy psychicznie, ale mimo to czyta się ją zaskakująco dobrze. Czytałam ją dość długo, bynajmniej nie dlatego, że jest zła. Książki Orbitowskiego nie da się po prostu wciągnąć jednym chaustem, trzeba ją sobie dawkować.


Łukasz Orbitowski Inna dusza, Wydawnictwo Od Deski Do Deski,  s.432

niedziela, 3 stycznia 2016

Pożegnanio-powitanie

Dzień dobry w 2016 roku! Nie miałam w planie żadnego podsumowania, ani tekstu o planach na ten rok. Ale potem stwierdziłam, że bardziej dla siebie, niż dla kogoś innego cośtam sobie napiszę.

Poprzedni rok był dla mnie rokiem cholernie ciężkim, właściwie od samego początku. Mało brakowało, a sypnęłoby się całe moje życie i to z mojej własnej winy. Udało mi się je trochę posklejać, ale wiem, że nadal przede mną długa droga zanim wszystko będzie tak, jak być powinno.

Pod koniec 2014 miałam małą przeprowadzkę, a rok 2015 przyniósł mi dwie kolejne. Po chwili mieszkania w Gdańsku, znowu całą pierwszą połowę roku dojeżdżałam na zajęcia z Elbląga. Do lipca miałam jeszcze dwa kierunki studiów, pisałam pracę licencjacką, udawałam, że piszę pracę magisterską. Od lipca zaczęłam pracę – w wakacje sezonową, tak jak w poprzednim roku, od listopada na etacie.

Z tych wszystkich wymienionych powyżej powodów rok 2015 był rokiem bardzo słabym czytelniczo. Przeczytałam jedynie 34 książki i przesłuchałam dwa audiobooki. Mimo, że wybrałam sobie jedno z zeszłorocznych wyzwań, szybko stwierdziłam, że nie ma możliwości abym je wypełniła. Łudziłam się jeszcze, że może uda mi się dobić do 52 książek, ale życie zdecydowało inaczej. Może gdybym nie straciła Kindla byłoby trochę inaczej, ale popsuty czytnik znacząco obniżył moje możliwości czytelnicze w wielu sytuacjach.

Z tych samych powodów podejrzewam, że nadchodzący rok nie będzie lżejszy. Cały czas wisi nade mną wizja właściwie nierozpoczętej pracy magisterskiej i praca zarobkowa. Mimo, że dzisiaj wydaje mi się, że moje życie będzie się toczyć spokojnie, poprzedni rok udowodnił mi, że niczego nie można być pewnym. Coraz częściej kiedy wracam do domu zamiast sięgnąć po książkę robię sobie drzemkę, a potem sprzątam, gotuję i robię milion innych „dorosłych rzeczy. Często wolę też spędzić czas na jakiejś wspólnej rozrywce z P.
Dlatego też, w tym roku nie podejmuję się żadnych wyzwań książkowych. Od kliku lat metodycznie spisuję tytuły przeczytanych książek i mierzę ich grubość (niby w ramach wyzwania „Przeczytaj tyle, ile masz wzrostu”, ale bardziej z przyzwyczajenia) i to się pewnie nie zmieni. Wydrukowałam sobie nawet piękną listę od Make My Place, którą już powiesiłam koło łóżka.

Jeśli chodzi o działalność blogową, pewnie będzie ona wyglądała podobnie jak do tej pory. Będą okresy zagęszczenia wpisów i takie, kiedy nie będę miała czasu i ochoty tu zajrzeć. Przestałam się łudzić, że będzie inaczej. Biorąc pod uwagę mój słomiany zapał i tak jestem pełna podziwu dla siebie, że blog cały czas funkcjonuje ;)


Tą krótką refleksją witam Was w kolejnym roku i życzę aby sobie i Wam, aby był on lepszy niż poprzedni.

piątek, 1 stycznia 2016

Nowy Rok z przytupem, czyli zapowiedzi stycznia

Coraz więcej książek mam na liście do przeczytania, a coraz wolniej one ubywają. Ciekawe czy przeczytam kiedykolwiek chociaż połowę tego co bym chciała… Nic nie powstrzyma mnie jednak przed snuciem planów i wyszukiwaniem co miesiąc kolejnych kilkunastu interesujących mnie tytułów. A oto co wygrzebałam na styczeń:




Jedyna pozycja od Wydawnictwa Czarnego, która wpadła mi w oko, to zbiór esejów dotyczących pisarzy i literatury. Ostatnio czytam głównie w tramwajach (i to na dość krótkiej trasie) więc krótkie formy są szczególnie wygodne. Podoba mi się określenie literatury, które przyjął autor, jako konieczność mówiącego człowieka oraz zestaw autorów, których dotyczą eseje.



Thrillery i kryminały to coś co lubię i czytam w dużych ilościach. Przy wyborze takich lektur kieruję się zawsze jedną z trzech rzeczy – znajomością innych książek danego autora, poleceniami innych czytelników lub po prostu opisem, jeśli mnie zaintryguje. W przypadku nowości często tym ostatnim. I tak jest również tym razem.



Nie czytałam jeszcze Tajemnicy Domu Helclów, ale opis Czarnego mercedesa wzbudził we mnie podobne zainteresowanie. Powojenny Lwów, zagadka kryminalna i bohaterowie posiadający tajemnicę to coś co może być strzałem w dziesiątkę.



Nie czytałam Stulecia chirurgów więc nie wystarczyło mi nazwisko autora. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to genialna okładka. Jeśli do tego dodać ciekawy historyczny temat to książka na pewno wyląduje na liście „do przeczytania”. Ktokolwiek by jej nie napisał ;)



Wiecie, że mam słabość do książek, których akacja dotyczy w jakiś sposób dzieł sztuki. W Dziewczynie z kabaretu, główna bohaterka uciekając z wojennej Warszawy wchodzi w posiadanie autoportretu Rembrandta. Podobno jest też napisana lekko i z humorem więc mam nadzieję na porcję miłej rozrywki.



Dwudziestolecie międzywojenne to okres, który stale mnie fascynuje. Gdynię lat 30. poznałam już trochę czytając Batorego, myślę że tutaj mogłoby być więcej smaczków dotyczących życia codziennego. Plus, ponownie, przepiękna kolażowa okładka.



Wszechświat kontra Alex Wood jeszcze czeka na półce, a w sprzedaży pojawia się kolejna powieść Gavina Extence. Chyba muszę wyczytywać swoje zapasy… Bądź co bądź, poprzedni tytuł zebrał pozytywne opinie od blogerów, którym ufam więc z ciekawością sięgnę także po nowy tytuł tego Pana.


Cristina Morato Królowe przeklęte, Świat Książki



Byłam szczerze zdziwiona, kiedy zobaczyłam okładkę tej książki w zapowiedziach, bo wydawało mi się, że jej premiera była już jakiś czas temu. Tytuł  tego zbioru wyraźnie ma nawiązywać do serii Maurice Druona. Jednak o ile Królowie przeklęci to powieści z historycznymi bohaterami, to Królowe przeklęte mają opowiadać prawdziwe historie z życia sześciu monarchiń. 


Inne, które wpadły mi w oko: