poniedziałek, 21 grudnia 2015

Janet Evanovich "Po trzecie dla zasady"


Najwyraźniej zapałałam do Śliwki większą sympatią niż mi się wydawało. Kiedy bowiem kręciłam się po bibliotece nie mogąc się na nic zdecydować, kilka razy bezwiednie trafiałam przed regał z kolorowymi grzbietami serii Janet Evanovich. Wzięłam kolejny tom i znowu przepadłam na kilka godzin.
Tym razem Stephanie musi doprowadzić do aresztu Wujaszka Moe, który jest szanowanym w całym Grajdole właścicielem sklepu ze słodyczami. Wujaszka zatrzymano na rutynową kontrolę drogową, a przyskrzyniono za noszenie ukrytej broni. Oczywiście, nie mogłoby być za łatwo. Najpierw Stephanie musi uporać się z niechętnymi wobec jej działań mieszkańcami Grajdoła, by następnie przekonać się, że sprzedawca cukierków, nie jest taki niewinny, za jakiego wszyscy go mają i… maczał palce w handlu narkotykami. Standardowo już, do śledztwa Stephanie włącza się Joe Morelli, a dodatkową pomoc bohaterki stanowi była prostytutka, a obecnie sekretarka Vinniego, Lula.
Trzeci tom utrzymuje się na podobnym poziomie jak poprzednie. Stephanie nadal robi głupoty, mama Plum nadal marzy jedynie o ponownym zamążpójściu córki, a babcia Mazurowa nadal nie trafi wigoru (i nadal pozostaje moją ulubioną postacią). Tą część czytałam w domu, a P. kilkanaście razy pytał, z czego tak się chichram pod nosem. Czytelnikom, którzy kibicują związkowi Stephanie i Joe’mu na pewno spodoba się fakt, że ich relacja wkroczyła na drogę rozwoju, nie tracąc przy tym całego uroku, który miała dotychczas.

Jesienią i zimą, kiedy mój organizm domaga się snu o każdej porze dnia i nocy, ciężko jest mi skupić się na lekturze. Książki takie jak Po trzecie dla zasady pozwalają mi przetrwać ten trudny czytelniczo okres. Nie należą one do takich, które na długo zapadają w pamięć. Przyznam szczerze, że opisując ją po miesiącu miałam problem żeby przypomnieć sobie dokładnie, o co chodziło w sprawie Wujaszka Moe. W pamięci pozostaje jednak ogólne wspomnienie dobrej rozrywki. To jest ich urok i dlatego za jakiś czas z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy. 

Janet Evanovich Po trzecie dla zasady, Fabryka Słów, s.421

Tom 1 "Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy"
Tom 2 " Po drugie dla kasy"

sobota, 12 grudnia 2015

Wywody booki na temat sztuki #1 Grzech. Obrazy grzechu w sztuce europejskiej od XV do pocz. XIX w., Muzeum Narodowe w Gdańsku


Pierwszy wpis nowego cyklu będzie dotyczył dużej wystawy czasowej zorganizowanej przez Muzeum Narodowe w Gdańsku. Jeśli jeszcze nie wiesz, o co chodzi z Wywodami booki na temat sztuki zajrzyj do posta sprzed dwóch tygodnia.

Słowem wstępu

Wystawa Grzech jest trzecią dużą wystawą organizowaną przez Muzeum Narodowe w Gdańsku we współpracy z Muzeum Narodowym Brukenthala w Sibiu (Rumunia),
           Zgodnie z opisem ma ona ukazać „różne konotacje i postaci grzechu: religijne, społeczne, polityczne, obyczajowe czy filozoficzne.” Z kolejnych akapitów dowiadujemy się, że chodzi jednak o grzech w kontekście religijnym i to przede wszystkim chrześcijańskim. Po obejrzeniu ekspozycji mogę dodać, że poza grzechem samym w sobie, uwzględniono też jego konsekwencję, czyli śmierć, przeciwieństwo, czyli cnoty.



Od początku, czyli wernisaż…

Mimo, że wystawa była planowana od dawna to data wernisażu nie była znana do samego końca. Tak, więc kiedy w końcu poznałam datę, całe moja plany ustawiłam pod tę uroczystość. Jakież było moje rozżalenie, kiedy 30 października weszłam na stronę Muzeum żeby upewnić się gdzie i o której mam się stawić, a zamiast tego zobaczyłam, że wernisaż jest… za tydzień. Szkoda tylko, że mimo iż MNG utworzyło wydarzenie na Facebooku i promowało tam wystawę, zapomniało wcześniej uprzedzić o przesunięciu daty otwarcia.
           Nie bardzo pasował mi nowy dzień, ale znowu poprzestawiałam wszystkie plany żeby 7 listopada o 18 pojawić się w Zielonej Bramie. I dałabym sobie głowę uciąć, że to miała być godzina 18. Dobrze, że coś mnie podkusiło żeby jeszcze raz zajrzeć na stronę muzeum, bo pocałowałabym klamkę. O 16.40, dnia 7 listopada okazało się, że wernisaż jest jednak na 17. Dobra, może to moje gapowe. Tylko, że znowu: wchodzisz na wydarzenie na FB (edytowane 5 dni wcześniej) i co widzisz? Że wystawa zaczyna się 8 listopada! Zgłupiałam całkiem i nie tylko ja, bo pod spodem zapytanie, kiedy w końcu to otwarcie. Oczywiście muzeum nie odpowiedziało.
           Tym sposobem wystrojona w kieckę i obcasy, zamiast oglądać sztukę, wylądowałam na dworcu żeby zjeść lody z McDonalds. To się nazywa grzech.

A kiedy już dotrzesz na miejsce…

Minęły dwa tygodnie zanim w końcu udało mi się dotrzeć do muzeum. W ramach zajęć poszliśmy oglądać wystawę fajansów pomorskich, no i grzechem (ha, ha, ha) byłoby nie wejść do drugiej sali, w której prezentowana jest omawiana ekspozycja.
           Problem zaczyna się od samych drzwi. Nie ma, przyrzekam, nie ma ŻADNEJ informacji o tym, na jaką wystawę wchodzisz, czy to jest początek, koniec, środek, w którą stronę iść. NIC poza ogólnym roll-upem, który stoi przy szatni. O tym, że idę w złym kierunku zorientowałam się dopiero po godzinie, kiedy po obejrzeniu kilkunastu wizerunków Heraklesa na rozstaju, znalazłam tablicę wyjaśniającą, co to przedstawienie ma wspólnego z tematem. Z kolei o to, czy wystawa jest również na piętrze musiałam zapytać pań pilnujących, bo nikt nie pokusił się o jakieś oznaczenie.
           Kiedy wejdziesz na górę, wcale nie jest lepiej z oznaczeniem. Pierwsza, wymalowana na czarno sala jest częścią Grzechu, ale następne? Konia z rzędem temu, kto będąc w Narodowym po raz pierwszy zorientuje się, że inne sale zajmuje stała ekspozycja.
Nieco lepiej jest w Zielonej Bramie, chociaż trzeba wziąć pod uwagę, że jest to miejsce służące tylko do prezentowania wystaw czasowych. Tym samym jest całkowicie aranżowane na potrzebny konkretnej ekspozycji i nie ma się tutaj co mieszać.

Na piętrze gmachu na Toruńskiej można zobaczyć takie ładne lawowanie Tiepola.
Giambattista Tiepolo Upadek zbuntowanych aniołów, MNG w Gdańsku
           A jak już jesteśmy przy Zielonej Bramie. Tutaj, a nie w gmachu głównym muzeum na ul. Toruńskiej, jest chyba miejsce, od którego powinno się zwiedzać Grzech. Przy drzwiach wejściowych mamy piękną tablicę z opisem wystawy i planami sal ekspozycyjnych obu budynków z zaznaczonymi poszczególnymi częściami wystawy. I w sumie nie mam nic przeciwko, żeby od Zielonej Bramy zaczynać, gdybym tylko znalazła gdzieś informację, że tak się powinno robić.

Zobacz to, na co patrzysz

Kiedy już pokonasz przeszkody topograficzne, dotrzesz na odpowiednią salę i rozkminisz kierunek zwiedzania, miło byłoby zobaczyć obiekty, które z taką pieczołowitością zostały upchnięte na każdej możliwej powierzchni. Szkoda tylko, że oświetlenie, lekko mówiąc, nie sprzyja widzowi. Oświetlenie jest chyba największą bolączka polskich (choć uczciwie przyznaję, że nie tylko polskich) muzeów. Nie mogę zrozumieć, jak można dać reflektor świecący wprost na obraz. Albo umieścić obraz za szybą naprzeciwko okna. I mamy potem taki efekt (który aparat jeszcze podkreśla):

Nicolas Pietersz. Berchem Cnota zwycięża Przemoc, Zamek Królewski na Wawelu

           Chcesz zobaczyć obraz bez odbicia? Stań pod kątem. A że wtedy nic nie zobaczysz? Peszek.


           Z kolei ciemny obraz najlepiej powiesić w takim miejscu, że albo masz wielką odbitą plamę światła, albo wielką czarną plamę w ramie.
           Mój wykładowca uświadomił mi później jeszcze jeden problem z oświetleniem tej wystawy. Każdy typ obiektów potrzebuje odpowiedniego oświetlenia. Kiedy wiesza się grafikę obok obrazu, nie ma mowy o odpowiednim oświetleniu każdego z nich.

Zrozum, co oglądasz

Wydaje mi się, że jak już się człowiek wybierze do muzeum to chciałby rozumieć to, co widzi. Wydawałoby się, że tutaj sprawa powinna być prosta, w końcu temat wystawy był jasno określony. Ale mówiąc szczerze - gdzieś w połowie pierwszej sali uciekła mi myśl przewodnia. Miałam wrażenie, że wypożyczono wszystkie obrazy i grafiki jakie się dało, a potem wymyślano jak można je dopasować do tematu grzechu. I nie zawsze wyszło to tak, że człowiek to ogarnie. Nie wiem, może gdyby zacząć od Zielonej Bramy i czytać wszystkie tablice z opisami...
           Jest też kilka zabiegów, których autentycznie nie jestem w stanie zrozumieć. Rozumiem, że niektórych obiektów z Kościoła Mariackiego nie dało się przenieść do muzeum, więc zrobiono ich dokładne reprodukcje (swoją drogą to genialne, bo można się przyjrzeć szczegółom, których normalnie nie jesteśmy w stanie dojrzeć). Ale żeby robić reprodukcję Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga i stawiać ją z opisem na parterze, kiedy sam ołtarz jest piętro wyżej? Albo, jaki jest sens pokazywania trzech z czterech obrazów cyklu, który zachował się i jest na co dzień prezentowany w całości?

Dzięki cyfrowej reprodukcji Tablicy Dziesięciu Przykazań, która na co dzień znajduje się w Kościele Mariackim można zobaczyć takie szczegóły

Zwiedzanie z emocjami

Oprócz oświetlenia jest jeszcze jedna sprawa, na którą ZAWSZE zwracam uwagę, kiedy oglądam wystawę. Możliwość robienia zdjęć. Wydawać by się mogło, że głupota i z wystawą nie ma nic wspólnego.
           Wielu z Was pewnie nie jest zaznajomiona z batalią, którą toczył kilka lat temu Michał Kosiarski z Muzeum Regionalnym we Wrześni. Nie interesuje mnie sam spór, ale jego wynik. Zgodnie z decyzją Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów z 2010 r. muzeum nie może żądać od turysty zgody dyrektora placówki na wykonywanie zdjęć lub pobierać od niego za to jakiejkolwiek opłaty. Oczywiście zdjęcia muszą być wykonywane zgodnie z wymogami konserwatorskimi, czyli zazwyczaj bez lampy. Próbuje się to obejść tłumacząc, że ta decyzja dotyczy tylko Muzeum we Wrześni, dokładnie tak samo sformułowanych zakazów, żądania jednocześnie zgody dyrektora i uiszczenia opłaty.
           Nauczona doświadczeniem, wychodzę z założenia, że zdjęcia bez lampy są moim przywilejem, jako turysty. Płacę za bilet, chcę mieć pamiątkę. Nie jestem profesjonalistą, nie pakuję się od razu ze statywem, blendą i kilkoma obiektywami. Wiadomo, że przy takim oświetleniu połowa zdjęć, które zrobię będzie do wyrzucenia. Robię je na własny użytek, co jest zgodne również z ustawą o prawie autorskim.
           A jak było w Muzeum Narodowym? Na Toruńskiej zrobiłam zdjęcie każdej pierdółce, której zamarzyłam. Szczegóły obrazów, grafik, podpisy, niektóre rzeczy, na których mi zależało po kilkanaście razy, w różnych ustawieniach aparatu. Nikt nie zwrócił mi uwagi.

To akurat koci diabełek z obrazu, który wisi w Zielonej Bramie. Na Toruńskiej mogłam zrobić zdjęcie takich szczegółów na każdym obrazie. 
           A potem poszłam do Zielonej Bramy i okazało się, że nie mogę robić wszystkiego, bo „Warszawa zabroniła”. Ale, że kto? Prezydent Warszawy? Sejm? Minister? No dobra, jestem człowiekiem dość inteligentnym, więc domyśliłam się, że któraś z warszawskich instytucji, której obiekty są na wystawie. Ale która? Zgaduj-zgadula. No to robię dalej po kolei i nagle krzyk, że przecież mi powiedziano, że tego nie można. Obraz był z Muzeum Narodowego w Warszawie. Czyli co, jak pojadę do stolicy i wejdę za 1 zł na wystawę stałą to mogę tam pstrykać dowoli, ale ten sam obraz w Muzeum Narodowym w Gdańsku jest pod ścisłą ochroną?
           Standardowo, w takiej sytuacji pomogło powołanie się na „ustawę”, ale trzeba się liczyć, że do końca zwiedzania będzie się miało ogon w postaci pana ochroniarza ;)

Gadżety towarzyszące

Na koniec coś, co często interesuje bardziej niż sama wystawa. Gadżety. Na stronie muzeum jak byk widzę informację o tym, że wystawie będzie towarzyszył katalog. Od jakiegoś czasu wiadomo, że tak się jednak nie stanie, ale informacja cały czas wisi. Szkoda, katalogi poprzednich dwóch wystaw mam na półce i lubię je sobie czasami pooglądać. Nie łudzę się jednak, że przeciętny turysta jest zainteresowany katalogiem. Niewielka ulotka, która jest dostępna, powinna zadowolić zwiedzających.
           Przypinki z diabełkami czy puzzle z Sądem Ostatecznym Memlinga to coś, co można kupić od zawsze, ale sprawdzi się jako pamiątka z tej wystawy. Poza tym, nie widziałam żeby poza tym były przygotowane jakieś specjalne gadżety.
           W ramach wystawy przygotowano też trasę spacerową, która ma łączyć gmach na Toruńskiej z Zieloną Bramą, a zahacza o wybrane kościoły i Oddziały Muzeum Historycznego. W tych miejscach znajdują się obiekty, które w jakiś sposób łączą się z tematyką wystawy, ale nie można ich było przenieść do muzeum.

Czy w takim razie warto w ogóle iść na tę wystawę?

Warto. Pal licho motyw przewodni, pal licho zdjęcia -  warto iść żeby obcować ze sztuką. Na wystawie Grzech jest prezentowanych kilka dzieł, które znamy z podręczników z historii, które są w świadomości większości Polaków. Kojarzycie Szał uniesień Podkowińskiego? Tak, tak, to ten. Zielona Brama, piętro drugie. A Trumnę chłopską Gierymskiego? Melancholię Durera? Po wygooglowaniu na pewno skojarzycie. Dorzućcie do tego Rembrandta, Rubensa, Goyę, Muncha, Matejkę, Malczewskiego czy Witkacego.

Max Klinger Opuszczona z cyklu Życie, MN w Poznaniu
           Z mojej perspektywy jest kilka obiektów, które nie są tak mocno zakorzenione w podświadomości, a są niezwykle ciekawe i, zwyczajnie, naprawdę ładne/działające na emocje/podstawcie sobie inną pasującą Wam kategorię estetyczno-emocjonalną. Ja zachwyciłam się grafikami Ropsa i Klingera, moja koleżanka skakała z radości na widok Gierymskiego, obie płakałyśmy nad okropnym oświetleniem Siemiradzkiego i śmiałyśmy się ze średniowiecznych diabełków. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Podsumowując

Muzeum chciało zrobić dużą, międzynarodową wystawę. Udało się pozyskać ogromną ilość obiektów, ale przeliczono się z możliwościami wystawienniczymi dostępnej powierzchni. W związku z tym rozbito wystawę na kilka części, w dwóch budynkach. Do tego dodano ścieżkę spacerową, która zahacza o kolejne obiekty.
           Generalnie wszystkiego jest ZA DUŻO. Miałam dość po obejrzeniu części wystawy, która znajduje się na Toruńskiej. Siłą rozpędu poszłam do Zielonej Bramy i wymiękłam po pierwszym piętrze, drugie zostawiając na kolejną wizytę. Nie da rady ogarnąć tego wszystkiego na raz.

A na koniec mój ukochany Siemiradzki, którego nie dało się zobaczyć nawet pod kątem...
Henryk Siemiradzki, Męczeństwo świętych Tymoteusza i jego żony Maury, MN w Warszawie
           Widzę wiele niedociągnięć organizacyjnych, logistycznych i koncepcyjnych. Ktoś mógłby powiedzieć „takaś mądra, to sama zrób wystawę”. Nie ma sprawy, niech najpierw zatrudni mnie jakieś muzeum i będę szaleć. To tak, wiecie, pół żartem, pół serio. Niemniej, podzieliłam się moimi refleksjami z zaufanym wykładowcą, który większość moich spostrzeżeń potwierdził.
           Kuratorka wystawy organizowała już niejedną ekspozycję i ostatnie co można jej zarzucić to brak doświadczenia. Nie wiem co nie zagrało, może to brak czasu, może chęć pokazania zbyt dużej ilości dzieł sztuki? Różnie przecież bywa.
           Mimo wszystkich moich zastrzeżeń warto iść i zobaczyć wystawę Grzech. Może niekoniecznie właśnie jako wystawę tematyczną, ale po prostu dla tych wszystkich dzieł. Bo sztuka obroni się sama.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Remigiusz Mróz "Kasacja"





Są takie książki i autorzy, którzy wzbudzają ogólny zachwyt. W ostatnim czasie jednym z takich autorów jest Remigiusz Mróz. Rzadko zdarza się, że sięgam po książki takiego pisarza w czasie największego boomu. W przypadku Mroza pojawił się dodatkowo ten problem, że tematyka serii Parabellum, od której cały szał się zaczął, nie do końca mi odpowiadała. Ale thriller prawniczy to już co innego. Dlatego kiedy  na gdańskich przystankach pojawiły się plakaty akcji CzytajPL! moim pierwszym wyborem była Kasacja.
O tej książce napisali już właściwie wszyscy więc o fabule dosłownie w kilku zdaniach. Syn biznesmena jest oskarżony o podwójne morderstwo. Nikt nie śmie wątpić w jego winę, a on sam zacięcie milczy. No, ale praca to praca, mecenas Chyłki nie interesuje wina klienta, tylko wynik rozprawy. W walce o uniewinnienie, a następnie o kasację wyroku wspomaga ją aplikant Zordon.
Fanów Chyłki i Zordona jest tylu, że aż głupio byłoby się wyłamać. Na szczęście nie muszę. Kasację zaczęłam czytać w drodze na rozmowę o pracę. Rozmowa była na końcu świata co, nie ukrywajmy, niezbyt mi się spodobało. Ale potem wsiadłam do tramwaju i zaczęłam czytać. I nagle okazało się, że już muszę wysiadać. Najchętniej pojechałabym dalej, byle tylko jeszcze czytać. Następnego dnia rzuciłam wszystkie sprawy i spędziłam kilka godzin w łóżku nie mogąc się oderwać od lektury. I mimo, że czułam że coś w tej całej sprawie śmierdzi, takiego zakończenia nie przewidziałam.
Polubiłam Chyłkę, mimo tego że jest osobą szorstką i ciężką do zniesienia na co dzień. Polubiłam Zordona, który jest takim typowym przedstawicielem mojego pokolenia, któremu wydaje się, że złapał Pana Boga za nogi ponieważ dostał pracę w wielkiej korporacji. 
W ogóle Kasacja jest powieścią bardzo współczesną. Smartfony, facebooki, hipsterskie kawy i posiłki to coś co naprawdę nas otacza. Dzięki temu od pierwszego zdania odnajdujesz się w opisanym świecie. A właściwie to nie ruszasz się w ogóle z miejsca, w którym jesteś. I mimo, że lubię powieści historyczne, z nostalgią czytam książki, których akcja toczy się w późnych latach 90. i chętnie dowiaduję się nowych rzeczy o innych krajach, miło było znaleźć się we współczesnej Warszawie, w czasach, w których żyję.
Czytając powieść Mroza myślałam o innym thrillerze prawniczym, który miałam kiedyś okazję przeczytać. O jakim? Otóż o Apelacji Johna Grishama, czyli autora klasycznego w tym gatunku. I wiecie co? Niewiele książek tak mnie wymęczyło jak Apelacja. A Kasacja, no cóż, jak już mówiłam, nie mogłam się oderwać. Niech to będzie najlepszą rekomendacją ;)

Remigiusz Mróz Kasacja, Czwarta Strona, s.496

poniedziałek, 30 listopada 2015

O co prosić Mikołaja? czyli zapowiedzi grudnia

Jak chyba każdy lubię dostawać prezenty. Zawsze mam w głowie milion pomysłów rzeczy, które chciałabym dostać. Podobnie jest z kupowaniem prezentów dla innych – zazwyczaj mam tyle pomysłów, że nie mogę się zdecydować, w którą pójść stronę. Jest jedna kierunek, który jest zawsze dobry – księgarnia. Co prawda oferta nowości wydawniczych jest w grudniu dość uboga, ale popatrzmy, co też Mikołaj może nam dobrego w grudniu przynieść.




Zacznę od książki, na którą czekam odkąd tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach. Zofia Stryjeńska jest postacią strasznie fascynującą. Bardzo charakterna, bohaterka wielu skandali. Swego czasu strasznie modna, odniosła ogromny sukces, by popaść w schemat i zapomnienie. Idealna bohaterka dla biografistów. Już się nie mogę doczekać!

Bertrand Meyer-Stabley Mężczyźni, którzy wstrząsnęli światem mody, Rebis


 Kolejna książka z biografiami. Nie ma bowiem nic ciekawszego niż prawdziwe historie innych ludzi. Tutaj dość współcześnie, historie projektantów, którzy najbardziej wpłynęli na świat mody. Pewnie jeśli ktoś się interesuje modą, nie będzie to dla niego nic zaskakującego, ja jednak mam tutaj duże braki.



Nie czytałam żadnej książki Pamuka, ale każda z nich wydaje mi się jakaś magiczna. Mam wrażanie, że ta, szczególnie dzisiaj, jest niezwykle aktualna. Może dzięki temu wznowieniu skuszę się w końcu na coś spod pióra tureckiego pisarza?




Wszystko, co lśni cały czas stoi na półce i czeka na swoją kolej. Czytałam o niej tyle skrajnych opinii, że cały czas nie mogę się do niej zabrać. Tym bardziej, że poławiacze złota kojarzą mi się z Dzikim Zachodem i westernami, a nie są to moje klimaty. W przypadku debiutu Catton współczesne realia przemawiają na jej korzyść. Może jeśli zacznę od debiutu, zobaczę jak autorka się rozwinęła i lepiej doecenię Wszystko, co lśni?

I to by było na tyle z nowości. Pamiętajcie jednak, że nie tylko premierami księgarnie stoją! ;)

piątek, 27 listopada 2015

Nowy cykl na blogu: Wywody booki na temat sztuki

Nietrudno zauważyć, że jak tylko zaczyna się rok akademicki to moja działalność blogowa przymiera. Jesienią i zimą czytam dużo mniej nie tylko ze względu na przytłaczające mnie życie, ale także, dlatego, że jestem człowiekiem-niedźwiedziem. Najchętniej zawinęłabym się w kołdrę i przespała tę część roku. Od listopada nie jestem w stanie długo czytać, ponieważ najzwyczajniej w świecie zasypiam nad książką. Między innymi, dlatego, od jakiegoś czasu, chodzi za mną poszerzenie tematyki bloga.
Do znudzenia powtarzam, że jestem studentką historii sztuki. Przyznam szczerze, nie od razu czułam, że to jest mój kierunek. Jednak im dalej w las, tym bardziej wiem, że wybór takich studiów nie był błędem (no dobra, ciężko po tym znaleźć pracę w zawodzie, ale nie o tym teraz). Są to studia niezwykle rozwijające, które mimo narzekań sprawiają mi wiele frajdy i moim marzeniem jest praca w zawodzie.
I tak, kiedy zastanawiałam się, o czym mogę jeszcze pisać na blogu (nie ukrywajmy, trzeba, chociaż trochę wiedzieć, o czym się pisze) pomyślałam, że wykorzystam mój historyczno-sztuczny i przewodnicki background, aby pisać mini-„recenzje” wystaw. Tym samym zapraszam na nowy cykl:


Oczywiście, powstają profesjonalne recenzje wystaw, ale nie ukrywajmy, pisane hermetycznym językiem kierowane są raczej do wąskiej grupy czytelników. A gdzie ma szukać informacji przeciętny Kowalski, który żyje w świecie Internetu? Szczerze mówiąc, nie przychodzi mi do głowy żaden blog czy portal, który podejmowałby podobne tematy w sposób dostępny dla każdego. Wydaje mi się, że jest to nisza, która cały czas czeka na wypełnienie.
Od razu muszę zaznaczyć, że nie chcę mówić o jakości dzieł prezentowanych na wystawach. Mimo, że mam już za sobą ponad 4 lata studiów historyczno-artystycznych i niejedno muzeum w życiu zwiedziłam, nie czuję się na siłach by podjąć się takiego zadania. Moje zainteresowania zawsze skupiały się na architekturze, a moje postrzeganie obrazów jest dalekie od profesjonalizmu i opiera się na stwierdzeniu „ładne”/„brzydkie” (przy czym to, co mi się podoba jest często uważane za brzydkie, kiczowate i przesłodzone – patrz francuskie rokoko czy akademicy tacy jak Henryk Siemiradzki czy Alma Tadema).
O czym więc będę pisać? Mówiąc w skrócie, chcę skupić się na ogólnym odbiorze danej wystawy. Jest kilka elementów, na które zawsze zwracam uwagę i znacząco wpływają one na przyjemność oglądania ekspozycji, a być może są trudne do uchwycenia dla mniej obytego odbiorcy. Będę zwracać uwagę na aspekty organizacyjne, które są widoczne dla przeciętnego widza, na sposób ekspozycji i oświetlenia, obsługę, gadżety związane z wystawą, reklamę na mieście itp.
Oczywistością jest to, że będzie to cykl nieregularny, a z racji mojego miejsca zamieszkania, będzie poświęcony przede wszystkim wystawom trójmiejskim. Mam jednak nadzieję, że uda mi się od czasu do czasu napisać coś o wydarzeniach innych miast.

No to co? Nie pozostaje mi nic innego, jak prosić o wyrozumiałość, zaglądanie do postów z nowego cyklu i wyrażanie swojej opinii o opisywanej wystawie. A pierwszą wystawą, nad którą się trochę popastwię będzie nowa czasówka z Muzeum Narodowego w Gdańsku. Ale o tym w następnym poście ;)

niedziela, 15 listopada 2015

Remigiusz Paul "Eros"


Jakiś czas temu dotarłam do tego etapu w moim książkowym życiu, w którym zrozumiałam, że nie muszę mieć na półce każdej książki, którą chcę przeczytać. W końcu mało prawdopodobne, że dorobię się kiedyś pokoju-biblioteki, miejsce drastycznie się kurczy, a na 32m2 ciężko zmieścić więcej niż jeden regał (chociaż P. udowodnił, że da się ;)). Mimo to, mam trochę tytułów kupionych pod wpływem impulsu tylko, dlatego, że były dostępne za grosze w koszu z tanią książką. Niestety, czasami okazuje się, że tam powinny zostać. Eros Remigiusza Paula jest jedną z takich książek. Kupiony sto lat temu, odstał swoje na półce, a teraz żałuję każdej minuty, którą straciłam na lekturę.
Bohaterem Erosa jest Dawid Zucker , Amerykanin o niemieckich korzeniach, profesor (neuro?)biologii, który wybiera się do Berlina na konferencję naukową. Dawid postanawia polecieć do Berlina wcześniej żeby „zaszaleć”. Bohater zamierza też wybrać się do dzielnicy, w której mieszkali niegdyś jego rodzice żeby zrobić dla niech zdjęcia. I tak poznaje Julie, która przez przypadek mieszka w przedwojennym mieszkaniu jego matki. Dziewczyna jest oczywiście niezwykle piękna, a dodatkowo okazuje się, że prowadzi terapie rozmową, co niezwykle fascynuje naszego bohatera. Dawid postanawia, więc udawać kogoś innego i umówić się z Julie na seans terapeutyczny.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o fabułę. Od momentu, kiedy Dawid zjawia się u Julie do końca książki otrzymujemy filozoficzny bełkot, który ma nam udowodnić, że każdy jest na swój sposób mądry i niezwykły, bo nie sposób posiąść wiedzy całego świata, a w ogóle to Bóg istnieje i jest najlepszy i najmądrzejszy. Filozoficzne wywody Julie przerywane są wewnętrznymi monologami Dawida, który na zmianę myśli o tym jak zajrzeć jej głębiej w dekolt i o tym, jaką jest głupiutką dziewuszką.
No i jeszcze scenę finałowa, z której wynika, że mężczyźni są głupkami, którzy myślą tylko o seksie, więc żeby przekazać im jakąś „wyższą prawdę” trzeba im postawić na drodze piękną dziewczynę, bo tylko jej posłuchają. Ah, przepraszam! Ewentualnie można wykorzystać wyimaginowanego brata bliźniaka. W końcu każdy facet musi mieć takiego, żeby, z kim porozmawiać, napić się alkoholu i polać po mordach.
Żeby to jeszcze było dobrze napisane, ale nie! Język potoczny, który w ogóle nie pasował do kontekstu i postaci, przemieszany z językiem naukowym i bełkotem filozoficzno-religijnym. Zdania skonstruowane tak, że musiałam je czytać po kilka razy żeby zrozumieć, co autor miał na myśli. 226 stron męki.
Serio, dawno nie czytałam takiego gniota. Nie pamiętam, co mnie podkusiło, żeby kupić tę książkę, ale podejrzewam, że fakt, iż autor pochodzi z mojego rodzinnego Elbląga. Jeśli miłe Wam jest Wasze zdrowie psychiczne omijajcie Erosa szerokim łukiem.
PS. Macie jakieś pomysły, co zrobić z taką książką żeby nie zalegała na półce? Pomyślałam o oddaniu jej do jakiejś biblioteki, wymianie, postawieniu na półce bookcrossingowej, ale z drugiej strony nie mam serca skazywać kogoś na tę lekturę…


Remigiusz Paul Eros, Czytelnik

środa, 11 listopada 2015

Filip Springer "13 pięter"


O tym, jakie mam zaległości w pisaniu może świadczyć fakt, że 13 pięter kupiłam i przeczytałam w trakcie trwania Literackiego Sopotu. Możesz planować, że przeczytasz i opiszesz coś zaraz po premierze, a potem remont, przeprowadzka, studia, praca, choroba i zanim się obejrzysz jest połowa listopada, a książka leży i czeka od kilku miesięcy…
            O Filipie Springerze usłyszałam przy okazji wydania Źle urodzonych. Mimo, że były to reportaże, które dotyczyły architektury nowoczesnej, będącej poza kręgiem moich bezpośrednich zainteresowań, wiedziałam, że MUSZĘ ją przeczytać (a nawet mieć na półce). A potem nagle okazało się, że ten Springer to geniusz jakiś, wszyscy go czytają, wszyscy wykrzykują zachwyty, a ja mam w plecy już nie jedną, a cztery książki jego autorstwa. Dlatego kiedy ukazała się zapowiedź 13 pięter postanowiłam, że kupuję i czytam od razu.
            13 pięter dzieli się na dwie części. Część pierwsza, historyczna, przedstawia sytuację mieszkaniową Polaków w dwudziestoleciu międzywojennym. Springer stara się pokazać, że okres ten nie był taki cudowny, jak nam się zazwyczaj przedstawia. Zapominamy, że po odzyskaniu niepodległości wielu mieszkańców prowincji zjechało do Warszawy w poszukiwaniu pracy i lepszego życia, a kończyli na bruku. Arystokracja i inteligencja, stanowiła jedynie 2% mieszkańców stolicy, jednak to oni są bohaterami większości przekazów dotyczących tego okresu. Dlatego Springer pisze o tych pozostałych, 98%. Pisze o schroniskach dla bezdomnych, barakach i jamach wykopanych w nasypach kolejowych. A potem pisze o ludziach, którzy widzieli ten problem, więc założyli jedną z pierwszych spółdzielni mieszkaniowych dla robotników. I to właśnie Stanisław Tołpiński, Teodor Toeplitz i Warszawska Spółdzielniach Mieszkaniowa są głównymi bohaterami tej części.
W części drugiej przedstawionych jest kilkanaście współczesnych historii ludzi, którzy mieli jakieś „przygody” w związku ze swoją sytuacją mieszkaniową. Mamy tu rodzinę, która mieszka w garażu, bo przeliczyła się ze swoimi możliwościami finansowymi, starszych ludzi wyrzucanych z domu przez czyścicieli kamienic czy przedstawicieli „frankowiczów”. Są tu historie smutne, wywołujące niedowierzanie i zdenerwowanie, zapadające w pamięć.
Nie będę ukrywać, że bardziej zainteresowała mnie część współczesna. Historia Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, mimo że była potrzebna, bo dobrze pokazuje, że przez te 100 lat prawie nic się nie zmieniło i wciąż mamy takie same problemy, momentami mnie nużyła i przytłaczała ilością nazwisk, dat i liczb. Z kolei w drugiej części, każdy znajdzie historię, którą mniej lub bardziej będzie mógł porównać do swojej sytuacji. Bo kto nie wynajmował nigdy mieszkania? Ja sama czytałam tę książkę w momencie, w którym czekaliśmy na odbiór własnego mieszkania, dlatego szczególnie zapadła mi w głowie historia o upadłym deweloperze.
Springer ma lekkie pióro, więc, mimo że 13 pięter dotyczy ciężkiego tematu, czyta się je szybko i „łatwo wchodzi”. Nie znaczy to, że lektura nie pobudza do refleksji. Dzisiaj posiadanie miejsca do mieszkania jest przywilejem, a tak nie powinno być. Dlatego trzeba czytać 13 pięter i trzeba je podsuwać ludziom młodym, którzy kiedyś zajmą się polityką. To w nich jest nadzieja, że kiedyś możliwość wynajęcia ładnego mieszkania, w którym można żyć „jak u siebie” lub kupno własnego lokum na porządnych warunkach stanie się naszym prawem.


            PS. Swoją drogą, jest to kolejna książka, na którą zwróciłabym uwagę nie znając autora i treści, ale ze względu na okładkę. Widać, że polskie wydawnictwa coraz częściej stawiają na ładne i dobrze zaprojektowane okładki, które przyciągną oko potencjalnego czytelnika, co bardzo cieszy.

Filip Springer 13 pięter, Wydawnictwo Czarne

sobota, 31 października 2015

Na co wydać pieniądze czyli zapowiedzi listopada

Zapowiedzi październikowych nie było bo pół sierpnia i caaaaały wrzesień miałam na głowie remont i przeprowadzkę (szóstą w ciągu 4 lat, zrozumcie ;)). Ale kryzys zażegnany, książki, które od roku stały w kartonach w piwnicy wróciły na półki, a zapowiedzi znowu pojawiają się na blogu. No dobra, to dość gadania, sprawdźmy co wydawnictwa nam oferują na jeden z najbardziej ponurych miesięcy roku, który zamierzam spędzić zawinięta w kocyk czytając książki (no dobra, może poudaję trochę, że piszę magisterkę...).







Zacznę od czegoś co nie jest premierą sensu stricto, ale ta zapowiedź sprawiła mi najwięcej radości. Kolejne książki z serii Angielski ogród na pewno znajdą swoje miejsce w moich zbiorach. Poczekam jednak na tę troszkę tańszą wersję żeby pasowały mi do pozostałych, które kupiłam w Biedronce (wersję wypasioną będę kupować siostrze ;)). Szczególnie myśląc o Jane Eyre w tym wydaniu jaram się jak Thornfield  :D




Uwielbiam Jacka Dehnela. Od jakiegoś czasu śledzę jego wypowiedzi na Facebook'u, czytam wywiady, oglądam zdjęcia i darzę go coraz większą sympatią jako człowieka, bo twórczości Dehnela właściwie nie znam. Dlatego Dziennik roku chrystusowego jest dla mnie jedną z ważniejszych premier listopada.





Schmitt należy do moich ulubionych autorów. Mimo, że mam wrażenie iż coraz bardziej się coelhyzuje, to z sentymentu jestem mu wierna i każda nowość, który wyjdzie spod jego ręki musi się znaleźć na mojej półce (i to koniecznie w grubej okładce, chociaż nadal nie mogę wybaczyć Wydawnictwu Znak zmiany szaty graficznej). 



Kiedy przeczytałam pierwsze zdanie opisu na stronie wydawnictwa pomyślałam "o nie, tylko nie to". Trzy lata studiowania religioznawstwa, które w dużej mierze równały się studiowaniem filozofii, plus podobne zajęcia na historii sztuki, zdecydowanie zniechęciły mnie na jakiś czas do podobnych lektur. Ale ostatnie dwa zdania zainteresowały zarówno mojego wewnętrznego historyka sztuki i religioznawcę. I jak tu się im sprzeciwiać?



Mimo tego, że Farma lalek nie do końca spełniła moje oczekiwania, Chmielarz ma jeszcze u mnie kredyt zaufania po świetnym Podpalaczu. Na razie biorę więc w ciemno.



Kryminały są chyba najliczniej reprezentowaną grupą na mojej liście "do przeczytania". Tym razem trafił na nią pierwszy tom nowej serii. Lubię kryminały, w których rozwiązywane są stare sprawy albo mamy niewinnego-winnego i trzeba mu pomóc udowodnić niewinność, a wygląda na to, że  Zagadka Sary Tell wpisuje się w ten typ.



Nie czytałam jeszcze żadnej książki Diane Chamberlain i nie do końca wiem jakiego rodzaju to jest literatura, ale ich opisy niejednokrotnie zwróciły moją uwagę. Ten tytuł to powieść z serii "odkrywamy tajemnice przeszłości jednego z bohaterów". O ile autor ma pomysł na fabułę to takie książki mogą być naprawdę dobrymi czytadłami więc może w końcu się skuszę?



Przyznaję się bez bicia, że nie czytałam Zabić drozda. Mimo to, ciężko się oprzeć i jak tylko usłyszałam, że ukaże się druga książki Harper Lee, od razu widziałam, że muszę ją przeczytać. Przyznać się, kto tak nie miał? ;)



Jako fanka serialu Bones (Kości) nie mogę przejść obojętnie obok książki opowiadającej o współczesnym śledztwie dotyczącym zabójstwa, które miało miejsce przed wiekami, tym bardziej jeśli opiera się ono na starożytnych kościach. Zgodnie z zapowiedzą, mamy dostać historię dwóch śledztw dotyczących tej zbrodni i bardzo jestem ciekawa jak autor poradzi sobie z wątkiem śledztwa w V w p.n.e.




Pewnie trudno w to uwierzyć, ale nie znam Rękopisu ani w wersji książkowej, ani  filmowej. Dlatego kiedy przeczytałam w "Książkach" artykuł o Potockim, jakie książce i nowym tłumaczeniu, nie miałam wątpliwości, że to jest luka, którą muszę nadrobić.





Od jakiegoś czasu kuszą mnie powieści Iny Lorentz. Wszystkie mają piękne okładki z fragmentami obrazów, wszystkie to powieści historyczne czyli coś co bardo lubię. Grudniowy sztorm ma jeszcze jeden atut - akcja powieści toczy się w Prusach Wschodnich, terenach mi bliskich, ponieważ stąd pochodzę, znam lokalną historię, a zawodowo zajmuję się pałacami tego terenu.




Historie kobiet, które łamały konwenanse, podróżowały, zdobywały wykształcenie czy udzielały się w polityce w czasach kiedy miejsce kobiety było w domu z dziećmi są zawsze fascynujące. Tym bardziej jeśli są to ich wspomnienia albo inne tekst, które wyszły spod ich ręki. Ciężko więc przejść obojętnie obok historii opowiadanej przez Gertrudę Bell, podróżniczkę, szpiega i inicjatorkę powstania Muzeum Irackiego.



Kolejny tytuł opowiadający o jakimś aspekcie historii, którym nie zajmujemy się podczas zwykłej lekcji w szkole. Liczę na fascynującą lektura, a nie tyko litanię nazwisk i trucizn, od których dana osoba zginęła.



Nie zaskoczę Was jeśli powiem, że każda nowa książka dotycząca jakiegoś artysty jest w polu moich zainteresowań. Jestem historykiem sztuki, i nawet jeśli zajmuję się sztuką nowożytną, to każdy taki tytuł bezwzględnie muszę poznać.

Inne, które zwróciły moją uwagę:



Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz Zbrodniarki XX-lecia, Wydawnictwo Muza









Wygląda na to, że jestem niereformowalna i nawet jak wydaje mi się, że prawie nic interesującego w tym miesiącu nie wychodzi to i tak wyjdzie mi masa tytułów. Najgorsze jest to że choćbym nie wiem jak się starała, nie przeczytałam nawet ułamka tego co wrzucam na listę "must read". Ale cóż począć? Chyba lepiej tak, niż płakać, że nie ma co czytać.

Znacie już moje typy na listopad, teraz czas na Wasze. Na co Wy czekacie tej jesieni?