Strony

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Brandon Sanderson "Alcatraz kontra Bibliotekarze. #1 Piasek Raszida"


Kiedy dostałam propozycję przeczytania książki Piasek Raszida trochę się wahałam. Zastanawiałam się czy nie będzie… zbyt młodzieżowa. W końcu doszłam do wniosku, że jestem w stanie zaryzykować. Musiałam przecież sprawdzić, co to za uniwersum, w którym Bibliotekarze są niebezpieczną i kontrolującą świat organizacją!

Chłopiec, sierota z niezwykłymi zdolnościami. Mieszka u zwykłych ludzi, ale pochodzi z innego, magicznego świata, o czym dowiaduje się w urodziny (no, powiedzmy). Do tego za przyjaciół ma staruszka i wielkoluda. Na pewno pierwszy raz słyszycie tę historię… ;)

Wbrew pozorom Alcatraz Smedry niewiele ma wspólnego z Harrym Potterem. Główną cechą, która definiuje naszego bohatera jest wyjątkowy talent do psucia wszystkiego, czego się dotknie. W trzynaste urodziny chłopiec otrzymuje dziwną przesyłkę – spadek po rodzicach, który składa się z pomiętej kartki z bazgrołami i woreczka z piaskiem. Zaraz potem piasek ginie, a w progu domu Alcatraza pojawia się ekscentryczny staruszek, który twierdzi, że jest jego dziadkiem, Alcaraz jest Okulatorem, a piasek ze spadku jest potężny i niebezpieczny. Dziadek Smedry zabiera chłopca do tajnej kryjówki, gdzie razem z jego kuzynem Singiem i krystiną Bastylią przygotowują plan infiltracji Biblioteki Głównej. Oczywiście nic nie idzie po myśli bohaterów, a spotkanie z Wielkim Okulatorem jest tylko początkiem przygód, które będą się ciągnąć przez kilka kolejnych tomów.

Bardzo podobał mi się pomysł na fabułę, w której Bibliotekarze rządzą światem, a cała historia, geografia, fizyka, którą znamy są jedynie oficjalną wykładnią państwa, które ukrywa prawdę. Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię żeby wymyślić taki koncept. Antropolog z zamiłowaniem do broni palnej, samoprowadzące się samochody i srebrnowłosy rycerz-dziewczynka to tylko początek. Zresztą, najlepsze ze wszystkiego były dinozaury! Na samą myśl o nich, chce mi się śmiać. Więcej Wam nie powiem, bo okrywanie tego świata to naprawdę ogromna frajda. I mimo, że największy plot twist udało mi się odgadnąć sporo wcześniej, w ogóle nie wpłynęło to na przyjemność czytania.

Jest to, więc kolejna powieść, którą czytało mi się bardzo szybko i przyjemnie. Kiedy czytałam ją w tramwaju z miejsca potrafiła mnie tak wciągnąć, że mało brakowało żebym przegapiła swój przystanek. Któregoś razu po wyjściu z tramwaju, jeszcze na przystanku doczytywałam rozdział, bo 10 minut, które potrzebuję na dojście do domu wydawało mi się zbyt długie. Co więcej, szczerze się ubawiłam przy lekturze! Mało filmów czy książek bawi mnie tak, że śmieję się w głos. A tu, kilka razy nie udało mi się powstrzymać chichotu!  No i jest też walor edukacyjny – myślę, że mało który dzisiejszy nastolatek jest zaznajomiony z koncepcją platońskiej jaskini. Po lekturze tej książki, nie będzie to już nic nowego.


Na 100% będę mieć na oku tę serię i sięgnę po kolejne części. Kiedy pisałam ten tekst tuż po lekturze książki, drugi tom był zapowiadany na skrzydełku okładki. W tej chwili stoi już u mnie na półce i tylko czeka, aż skończę "Wiedźmina"! Mam nadzieję, że Wydawnictwo IUVI nie porzuci serii po dwóch częściach!

Brandon Sanderson Alcatraz kontra Bibliotekarza. #1 Piasek Raszida, Wydawnictwo IUVI, s.304

środa, 10 maja 2017

David Lodge "Gorzkie prawdy"


Czytelnicy mojego bloga na pewno nie są zaskoczeni tym, że znowu wpis będzie dotyczył książki wydanej dobrych kilka lat temu. Jeżeli ktoś tu zagląda to z pewnością zauważył, że częściej można przeczytać u mnie o starociach, książkach przed kilku lub kilkunastu lat, niż głośnych autorów i przedpremierowe recenzje. Uważam jednak, że warto pisać o takich zapomnianych książkach, bo wielu z nas ma ich na półkach masę i często brakuje nam motywacji żeby po nie sięgać.

Zgodnie z notką na pierwszej stronie Gorzkie prawdy są powieściową adaptacją dramatu napisanego przez Davida Lodge. Adaptacji dokonał on sam, z czego postanowił się na początek wytłumaczyć. Przedmowę tutaj ominę gdyż niewiele ona wnosi dla polskiego czytelnika w kilkanaście lat od brytyjskiej premiery.

To nie była pierwsza czytana przeze mnie sztuka teatralna przerobiona na powieść. Może niektórzy z Was pamiętają, jak trochę ponad rok temu pisałam o Pajęczynie, prozatorskiej adaptacji dramatu Agathy Christie. Dokładnie tak samo jak poprzednio, nawet bez wstępu autora poznałabym genezę tego utworu. Czterech bohaterów, bardzo ograniczona przestrzeń, właściwie same dialogi i bardzo krótkie, informacyjne opisy. Fabuła jest jednowątkowa i bez zastanowienia da się ją podzielić na dwa akty i epilog.

Akt pierwszy: Adrian Ludlow, niegdyś odnoszący sukcesy pisarz i jego żona Eleanor mieszkają w małym wiejskim domku. Podczas codziennego przeglądu prasy trafiają na wywiad z ich dawnym przyjacielem Samem, przeprowadzony przez znaną z ostrego języka dziennikarkę, Fanny Tarrant. Ni z tego, ni z owego do ich domku wpada Sam i próbuje namówić Adriana na wywiad-odpowiedź, który miałby być zemstą na Fanny. Ostatecznie bohater się zgadza i umawia wywiad, a Sam wyjeżdża do USA.

Akt drugi: Eleonor uważa, że ustalony wywiad jest złym pomysłem więc wychodzi z domu. Adrian z kolei jest chyba dość podekscytowany zbliżającym się spotkaniem, mimo że długo nie daje tego po sobie poznać. W końcu spotka się z dziennikarką i rozmawiają. Trochę o Samie, trochę o nim i trochę o niej. W końcu ktoś powie kilka zdań za dużo, rozchodzą się.
Epilog: Dzień publikacji wywiadu z Adrianem. Przyjeżdża Sam, napięcie rośnie. Ostatecznie wywiad schodzi jednak na drugi plan. Wydarzyło się coś ważnego, media mają inny klikalny temat.

Morał tej powiastki od razu wali nas po twarzy: media kreują świat po swojemu, a my im często bezmyślnie wierzymy. Co prawda dzisiaj coraz mniej ludzi czyta gazety, ale można łatwo sobie zamienić dziennik na internet. Chociaż po 20 latach cały czas aktualne, nie jest to nic odkrywczego.

Tak samo jak przy Pajęczynie mogę stwierdzić, że nie przekonuje mnie przerabianie dramatu na prozę w takiej formie. Niby autor twierdzi, że niektóre sceny rozbudował, cośtam pozmieniał, ale dla mnie nadal jest wyczuwalne to sztuczne przerobienie formy.

Można przeczytać do popołudniowej kawy, ale Waszego życia i postrzegania świata nie zmieni.

David Lodge Gorzkie prawdy, Rebis, s.115

czwartek, 27 kwietnia 2017

Jane Austen "Perswazje"


Dzisiaj jest taki specjalny dzień, w którym moja siostra, osoba odpowiedzialna za całą wizualną część tego blogowego przedsięwzięcia ma urodziny. Obiecałam jej, że blog nie umrze przed jej urodzinami i że właśnie dzisiaj pojawi się tu tekst o książce z jej ulubionego gatunku. Jaki to gatunek? XIX-wieczna powieść angielska. Te wszystkie Austen, Brontë i inne Gaskell, to to, co Ula czyta najchętniej. Wybór padł na Perswazje.

Zawsze ciężko jest pisać o takich klasykach. Pocieszający jest fakt, że nie jest to ta najbardziej znana powieść autorki i istnieje szansa, że nie wszyscy na świecie znają jej treść. Ja czytałam ją po raz pierwszy i mimo, że wcześniej oglądałam mini serial BBC, to prawdę mówiąc, niewiele pamiętałam z fabuły.

Główna bohaterka, Anna Elliot jest dwudziestosiedmioletnią (starą) panną. Anna nie najlepiej dogaduje się z ojcem, zubożałym baronetem, i najstarszą siostrą Elżbietą, dla których liczy się przede wszystkim urodzenie i koneksje. Żeby całkiem nie stracić twarzy Elliotowie postanawiają oddać swoją posiadłość w dzierżawę i przenieść się do Bath. Do czasu przeprowadzki Anna mieszka u swojej drugiej siostry i szwagra gdzie spotyka ważną postać ze swojej przeszłości. Kapitan Wentworth był, bowiem jej wielką miłością, którą odrzuciła w wyniku namowy swojej przyjaciółki. Mimo upływu lat, jej uczucie nie minęło.

Co tu dużo mówić. Powieści Jane Austen to tak naprawdę porządnie napisane romanse. To jak potoczy się ta i inne historie jest oczywiste. A mimo to, kolejne pokolenia kobiet czytają je z wypiekami na twarzy marząc o swoim panu Darcy’m (i chociaż mi się podobało, ja jednak należę do #teamRochester!).

Mam wrażenie, że Perswazje są taką bardziej spokojną, wyważoną powieścią niż inne, Jane Austen pisała ją pod koniec swojego życia, co na pewno miało wpływ na charakter bohaterki. Anna jest starsza i bardziej ułożona niż inne postacie powieści Austen. Jest miła i rozważna, nie robi nic pochopnie, nie kieruje się dumą i jest pogodzona ze swoim losem.

Mogłabym oczywiście pisać o tym, jak cudownie przedstawione są pełne niedopowiedzeń i dystansu relacje między Anną a kapitanem Wentworthem. Jak wkurzającymi postaciami są jej siostry i ojciec, o tym, że pani Russel w ogóle nie wzbudziła we mnie sympatii i cieszyłam się, że jest jej tutaj niedużo. Ale to wszystko są rzeczy napisane już milion razy.

Nie będę, więc dalej wgłębiać się w treść i relacje bohaterów. Po prostu, jeżeli uwielbiacie Dumę i uprzedzenie, a jakimś cudem nie znacie innych powieści Austen to bierzcie się za nie. Mogą być Perswazje, może być coś innego, jest kilka tytułów do wyboru. Przede mną jeszcze Emma oraz Rozważna i romantyczna, więc moja przygoda jeszcze się nie skończyła. Gdyby interesowało Was, co myślę o Opactwie Northanger kliknijcie.

No i na koniec nie mogę sobie darować komentarza na temat serii Angielski ogród wydawaną przez Świat Książki. Te wydania są PRZEPIĘKNE! Zbieram wszystkie tytuły serii i uwielbiam na nie patrzeć A do tego są strasznie fotogeniczne! Bardzo się cieszę, że w końcu mamy jakieś ładne wydania, bo do tej pory naprawdę ciężko była znaleźć polską wersję Dumy i uprzedzenia czy Jane Eyre w ładnej okładce.


PS. A jeżeli chcecie przeczytać tekst kogoś, kto naprawdę zna się na Jane Austen zajrzyjcie do Miasta Książek. J

PS2. Moja siostra po przeczytaniu tego tekstu powiedziała, że jestem kłamczuchem bo nie oglądałam serialu BBC tylko film. Także tego. Tak właśnie pamiętałam ;)

Jane Austen Perswazje, Świat Książki, s. 254.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Katherine Webb "Dziedzictwo"


Jak dzisiaj pamiętam powszechne zachwyty nad Dziedzictwem, dlatego jestem w szoku, że ta książka miała swoją premierę w 2012 roku! Lubię powieści o starych posiadłościach, które mają swoją tajemnicę, więc od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Tym bardziej, że wszystkie recenzje zapowiadały, że zagadka Storton Manor jest jedną z tych, których nie da się samemu rozwiązać. Pomyślałam więc, że będzie to dobra książka żeby rozkręcić się czytelniczo i zabrałam ją w styczniową podróż do Torunia.

Akcja powieści rozgrywa się naprzemiennie na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna, opowiada o dwóch siostrach, które otrzymały w spadku po babce wiejską posiadłość. Aby dom pozostał w ich rękach, Erica i Beth musiałyby w nim zamieszkać. Storton Manor budzi jednak w siostrach nienajlepsze wspomnienia, to tam ponad dwadzieścia lat temu zaginął ich kuzyn Henry. Siostry postanawiają więc sprzedać posiadłość. W czasie porządków Erica przypomina sobie wakacje, które tu spędzała. W jej głowie pojawia się niejasne uczucie, że ona, jej siostra i Dinny, przyjaciel z dzieciństwa, wiedzą o zaginięciu Henry’ego więcej niż powiedzieli dorosłym. Erica zaczyna więc drążyć, wypytywać Beth, szukać rodzinnych pamiątek, spotyka też Dinny’ego. Z jednej strony chce odzyskać utracone wspomnienia, z drugiej myśli, że pomoże to Beth, która od tego tragicznego lata, coraz bardziej zamykała się w sobie i od wielu lat cierpi na depresję. Włącza się też w niej zwykła ciekawość, kiedy odnajduje zdjęcie swojej prababki z nieznajomych dzieckiem.

Druga część przenosi nad do Nowego Jorku początku XX wieku. Poznajemy tu młodziutką Caroline, która postanawia wbrew woli swojej ciotki wyjść za mąż za Corina i razem z nim wyjechać na zachód. Corin jest bowiem farmerem, hodowcą bydła, „kowbojem z dzikiego zachodu”. Śledzimy więc losy wydelikatnionego dziewczęcia, które porzuca luksusy miasta i udaje się w długą podróż, po to by zamieszkać w malutkiej, odciętej od świata chatce gdzie za najbliższych sąsiadów ma Indian.

Wyrwana ze swojej nowojorskiej bańki Caroline nie radzi sobie, jako żona farmera. Nie chce porzucić gorsetów i eleganckiego uczesania, nie umie się zachować wśród samych mężczyzn, ma ataki paniki, boi się Indian, a gotowanie nie jest jej najmocniejszą stroną. Mimo tego, że bywała nieznośna, byłam w stanie ją zrozumieć i chciałam czytać dalej żeby sprawdzić czy w końcu dostosowała się do nowego życia i co sprawiło, że los rzucił ją w końcu do Anglii. Współcześni bohaterowie działali mi z kolei na nerwy. Rozhisteryzowana Beth, która z nikim nie chce rozmawiać i obraża się o każdą pierdołę, i ciekawska Erica, która nieraz zachowuje się jakby nadal miała 8 lat. Wśród nich najlepiej napisaną postacią jest Dinny, ale chyba tylko dlatego, że jego postać jest owiana nutką tajemnicy. Dziwaczny jest też wątek romansowy między tą trójką.

W trakcie lektury nietrudno było odgadnąć, co łączy Caroline z Ericą i Beth, dość szybko wyjaśnia to też autorka. Nie trzeba dużo kombinować, żeby rozgryźć skąd się wzięło dziecko na zdjęciu, chociaż jego dalsze losy nie są już takie oczywiste. Ze wszystkich zagadek najbardziej zaskakujące było wyjaśnienie zniknięcia Henry’ego. Naprawdę, to jest coś czego nikt się nie spodziewa. A mimo to, z dużo większym zainteresowaniem śledziłam losy Caroline, niż śledztwo Ericy.

I tak mam mały dysonans jeżeli chodzi o te dwie części. Fabularnie ciekawsza była dla mnie część historyczna, jeżeli chodzi o tajemnicę wygrała współczesna. Nie była to powieść, którą połknęłam, dla której rzucałam inną robotę. W wolnej chwili czytało się natomiast całkiem przyjemnie. Książka spodoba się przede wszystkim fanom historii z tajemnicą rodzinną w tle, a dla nich chyba nie trzeba więcej zachęty.

Katherine Webb Dziedzictwo, Wydawnictwo Insignis, s.512

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Alek Rogoziński "Jak Cię zabić, Kochanie?"


Po raz pierwszy o Alku Rogozińskim usłyszałam na spotkaniu blogerów w Sopocie w 2015 roku. Jakoś wtedy wychodziła jego druga książka Morderstwo na Korfu, a niektórzy z uczestników spotkania znali też jego debiut. Zresztą sam autor pojawił się w Sopocie. Od tego czasu gdzieś tam z boku obserwuję działalność pisarza, który szybko rozkręcił się i stał się ulubieńcem wielu czytelników.

Trochę się wstrzymywałam z sięgnięciem po książki Alka. Szczerze mówiąc nie wiem, dlaczego, chyba wolę takie „prawdziwe”, mroczne kryminały, niż komedie kryminalne. Z drugiej strony jak już sięgam po taką komedię kryminalną właściwie zawsze jestem zadowolona. No, więc kiedy całą czytelniczą część Polski opanowało Do trzech razy śmierć, stwierdziłam, że koniec tego odwlekania, a trochę lżejszej rozrywki będzie mile widziane.

Kasia i Darek są małżeństwem z kilkuletnim stażem. Minął już czas, kiedy nie mogli bez siebie żyć. Najchętniej by się rozwiedli, ale nie mogą, bo wtedy stracą możliwość odziedziczenia ogromnego majątku po kasinej babci. A jak nie oni, to spadek dostanie mała katolicka parafia na amerykańskim wygwizdowie. Żeby dostać pieniądze małżeństwo musi doczekać się potomka. No chyba, że wcześniej jedno z nich umrze. Obydwoje postanawiają, więc podjąć kroki niezbędne do pozbycia się drugiego. I pewnie wszystko poszłoby po myśli jednego, albo drugiego gdyby nie fakt, że do polowania na pieniądze włączyły się amerykańskie zakonnice z zamiłowaniem do broni palnej. Jakby tego było mało, Darek prowadził podejrzane interesy z lokalnym gangsterem, który właśnie teraz postanowił doprowadzić swoje sprawy do końca.

Jak to się dobrze czyta! Cholernie szybko i z uśmiechem na ustach (chociaż bez wybuchów śmiechu, o których czytałam na innych blogach). Na koniec okazuje się, że wszyscy są ze sobą jakoś powiązani, a człowiek kręci z głową z niedowierzaniem, z jakim pomysłem jest to zrobione (najbardziej mi się podobał motyw z harcerką!). Nie do końca przekonały mnie dziwne zakonnice, brakowało mi jakiegoś wyjaśnienia na koniec, kim one właściwie były. Rozumiem jednak ich rolę, bez tego ciężko byłoby tak namieszać w fabule, więc przymykam oko.

Książkę zaczęłam czytać późnym wieczorem i całkowicie odeszła mi ochota na sen. Dobrze, że byłam wtedy sama w domu i rano mogłam spędzić kilka godzin w łóżku czytając nie myśląc o tym, że trzeba zrobić obiad czy wyjść po chleb. Przednia rozrywka, polecam z czystym sercem.


Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na coś, o czym chyba nikt nie pisał. O czym w ogóle rzadko ludzie mówią w kontekście książek. Chodzi mi o okładkę. Bo w końcu nie oceniaj książki po okładce. No, ale nie podoba mi się! Nie jestem specem od fotografii, ale naprawdę widzę te malutkie modelinowe buciki i pistolecik, i tą nałożoną w Photoshopie paćkę krwi. Nie dało się tego jakoś zrobić z prawdziwymi przedmiotami? Fajnie, że kolejne książki mają spójną szatę graficzną, ale jednak grafik się nie popisał.

Alek Rogoziński Jak Cię zabić, Kochanie?, Wydawnictwo Filia, s.336

poniedziałek, 27 lutego 2017

Paweł Piotr Reszka "Diabeł i tabliczka czekolady"


Już jako nastolatka lubiłam czytać reportaże, np. w Dużym Formacie. Takie krótkie, kilku, kilkunastostronicowe, najlepiej wyciągające na światło dzienne jakieś polskie brudy. Może nie tyle sprawiało mi to przyjemność, ale budziło ogromne zainteresowanie. A mimo to, dzisiaj literatura non fiction nadal jest u mnie gdzieś na marginesie, znam tylko najgłośniejsze nazwiska i tytuły.

Tak więc kiedy podczas zeszłorocznych Targów Książki w Warszawie ogłoszono laureata Nagrody im. Kapuścińskiego za najlepszy reportaż 2015 roku nie miałam zielonego pojęcia, o kim mowa, pierwszy raz słyszałam tytuł nagrodzonego tytułu. Ale kaman, Diabeł i tabliczka czekolady? Taki tytuł wystarczy usłyszeć raz, żeby go zapamiętać. Oczywiście książka trafiła na listę „jeżeli dożyję stu lat to może przeczytam połowę tego, co tu zapisałam”. I tak by sobie pewnie czekała na przeczytanie nigdy, gdyby nie to, że przypadkowo dostała się w moje ręce już w lipcu, w paczce, którą dostałam na spotkaniu blogerskim A może nad morze?. Chyba tytułowy diabeł mnie podkusił, że zaczęłam czytać już na przystanku, a potem byłam zła, że muszę wysiadać i nie mogę czytać dalej.

Żyjemy w świecie, w którym z blogów, YouTube, Instagramu wylewają się obrazki idealnych poranków i weekendów, piękne stylizacje i posty o kolejnych podróżach w egzotyczne miejsca. Oczywiście wszystko z podprogowym dopiskiem „Ty też możesz to mieć”. Od małego jesteśmy uczeni, że sami kształtujemy tym, kim jesteśmy, a możemy być kim chcemy. I w tym świecie powstają takie zbiory reportaży, jak Diabeł i tabliczka czekolady. Takie, które walą po twarzy biedą, zacofaniem, dewocją. Polską B. Które pokazują, że to całe jesteś kowalem własnego losu jest gówno warte.

Bo prawdziwe życie to nie jest to, co widzisz na pięknym zdjęciu w Internecie. Ono jest w tej lublińskiej podstawówce, w której nikt nie chce się przyjaźnić z Moniką, bo chodzi w tej samej bluzie, dlatego, że rodziców nie stać na inną. Albo tam, gdzie rodzice oddają ograny dziecka, które zginęło w wypadku, a sąsiedzi posądzają ich o handel organami I jeszcze w domu pomocy społecznej, w którym miasto ograniczyło dostęp do Internetu, bo pacjenci oglądali strony pornograficzne.

W zbiorze jest też sporo tekstów o szczęściu. Z tym, że to, o czym mówią bohaterowie tych reportaży to jest takie podstawowe poczucie bezpieczeństwa, które należy się każdemu człowiekowi. I nagle okazuje się, że szczęście to nie żadne Chanele, Tajlandie i kawy z pianką z drogich ekspresów pite pod kocem z wełny merynosów. Szczęcie to bycie akceptowanym przez rodzinę, znalezienie sobie hobby na emeryturze, otrzymanie pomocy od drugiej osoby albo możliwość jej udzielenia komuś potrzebującemu. Albo łazienka. Tak, posiadania łazienki z wanną też może być szczęściem.

I właśnie takie reportaże lubię czytać, takie później pamiętam. Jest w tym chyba jakiś ukryty masochizm, ale po każdym kolejnym chcę więcej.

Paweł Piotr Reszka Diabeł i tabliczka czekolady, Wydawnictwo Agora, s. 218

poniedziałek, 20 lutego 2017

Remigiusz Mróz "W cieniu prawa"


Jakieś dwa lata temu Polskę ogarnęła nieprzemijająca mrozomania. Naprawdę ciężko znaleźć kogoś, kto o Mrozie nie słyszał albo kogoś kto był niezadowolony z lektury jego licznych powieści (chociaż znam takie przypadki!). Broniłam się długo, czekałam aż ten szał przeminie,  ale w końcu, skuszona akcją CzytamPL przeczytałam Kasację, a moją pierwszą lekturą w 2017 roku było Zaginięcie. W międzyczasie, dzięki Allegro i Legimi nabyłam W cieniu prawa. I pewnie do tej pory bym go nie ruszyła, gdyby nie moja poranne gapiostwo. Wychodząc na tramwaj złapałam aktualnie czytaną książkę, ale nie przyuważyłam że zostało tam tylko kilkanaście stron. I tak, zanim tramwaj przyjechał, nie miałam już co czytać. Legimi przyszło więc z ratunkiem.

No więc spodziewałam się czegoś całkiem innego. Dobrych kilka książek temu przestałam czytać opisy nowych tytułów Mroza, dlatego kiedy okazało się, że akcja toczy się w 1909 roku byłam mile zaskoczona. Nie jest tajemnicą, że bardzo lubię powieści historyczne i kryminały retro więc liczyłam na dobrą zabawę.

Historia przedstawia się mniej więcej następująco. W rezydencji Reignerów ginie dziedzic rodu. Oskarżonym od razu zostaje Eryk Landecki, który tego dnia zaczął tam pracować jako czyściubut. Eryk od początku wie, że ktoś chce go wrobić w zabójstwo, ale nie rozumie kto i dlaczego. Wydaje się, że wszyscy postawili na niego i sprawa jest przegrana. Okazało się jednak, że w Reichsentalu jest jedna osoba, której zależy na sprawiedliwości. Sophie Mälander, narzeczona młodszego z Reignerów, postanowiła bronić niewinnego w jej przeświadczeniu chłopaka. Ściągnęła w tym celu do Galicji swojego dawnego przyjaciela - prawnika, sama także zaangażowała się w śledztwo. Nie powiem Wam oczywiście, jak potoczą się losy Eryka, jego nowej przyjaciółki i prawnika, zdradzę jednak, że sprawa śmierci Julisa to dopiero początek.

Można powiedzieć, że książka ma dwie części. Pierwsza dotyczy opisanej powyżej sprawy Eryka, próby jego uwolnienia i dowiedzenia się kto i dlaczego chce wrobić chłopaka. W drugiej części bohaterowie dążą do zemsty i stają w obliczu jej konsekwencji. Wyraźnie widać przeskok między tymi częściami i mimo, że ostatecznie łączą się w jedną powieść, miałam wrażenie, jakby to były dwie osobne historie połączone ze sobą później.

Jak to u Mroza, czytało mi się tą powieść dobrze i szybko. Szczególnie pierwszą część, kiedy chciałam się dowiedzieć kto i za co uwziął się na młodego czyścibuta. Potem było już mniej tajemniczo i emocjonująco, a główny plot twist nie był trudny do odgadnięcia. Może to problem tego, że część pierwsza to typowy kryminał, do jakiego autor nas przyzwyczaił, a część druga miała być bardziej sagą rodziny co chyba nie do końca się sprawdziło. Przy czym, to nie tak, że przez to straciłam przyjemność z czytania. Doczytałam do końca, mimo że obyło się bez tego „wooooow” na zamknięciu, z którego Mróz jest już znany.

No i jeszcze na koniec, coś czego nie mogę przeżyć, w kontekście szerszym niż tylko ta książka. Coś co mnie mierziło do tego stopnia, że potem czytając Zaginięcie zwracałam na to uwagę. Mróz na problem z bąkaniem! Wiecie, bąkać oznacza powiedzieć coś krótko, cicho i niepewnie. A u Mroza wszyscy bąkają i odbąkują! Tacy Reignerowie na przykład, ostatnie co można o nich powiedzieć to to, że są potulni, dyskutując ze sobą bąkają! Chyłka opieprzając Zordona bąka! Ja rozumiem, synonimy, nie mogą wszyscy mówić czy odpowiadać, ale bąkanie naprawdę tutaj nie pasuje jako zamiennik! Ale więcej o bąkaniu, na konkretnych przykładach będzie przy Zaginięciu.


Remigiusz Mróz W cieniu prawa, Czwarta Strona, s.536

wtorek, 7 lutego 2017

Justyna Mrowiec, Izabela Kaczmarek-Szurek "W altanie Aleksandra Gierymskiego"


Jak wiecie, skończyłam historię sztuki i interesują mnie wszelkiego rodzaju nienaukowe książki okołotematyczne - powieści o malarzach czy rzeźbiarzach, biografie, popularyzatorskie eseje. Nigdy jednak nie interesowałam się książeczkami dla dzieci, które mają pomagać im obcowanie i rozumienie sztuki. Na razie nie są mi potrzebne, więc jakoś omijałam je na księgarnianych półkach. Jednak jakiś czas temu dostałam od Narodowego Centrum Kultury książeczkę W altanie Aleksandra Gierymskiego, którą przeczytałam, obejrzałam i zamierzam w kilku zdaniach Wam o niej opowiedzieć.

Książeczkę rozpoczyna krótkie opowiadanie. Jego główny bohater i narrator w jednej osobie, chłopiec w wieku podstawówki idąc na spotkanie z kolegami trafia do magicznego ogrodu, w którym spotyka dziwnie ubranych ludzi i malarza Olesia. Chłopiec wdaje się w rozmowę z malarzem, z której niewiele rozumie. Nic dziwnego, w końcu chłopka i Olesia dzieli ponad 100 lat historii. Podobnie zresztą jak małego czytelnika. I właśnie tutaj zaczyna się część edukacyjna.

W kilku krótkich rozdziałach autorki tłumaczą czytelnikowi, kim był Aleksander Gierymski, jakie znaczenie dla XIX-wiecznego malarza miały szkice, jaką rolę odgrywa w obrazie światło oraz czym jest realizm. Za punkt odniesienia służy im obraz W altanie, ale nie trzymają się go kurczowo. Poza tym, poświęcono też kilka stron modzie i sztuce kształtowania ogrodów. Książeczka jest bogato ilustrowana, a każda część zawiera zadania do wykonania. Większość zadań to zadania plastyczne, więc dzieci będą mogły wykorzystać nową wiedzę w praktyce. Na końcu umieszczono planszę do gry z podsumowującym wiedzę quizem i przeglądam najbardziej znanych obrazów Gierymskiego.

Może obrazek na okładce nie jest najładniejszy, ale ilustracje wewnątrz cieszą oko (s.25)

W altanie Aleksandra Gierymskiego to taka typowa książeczka do nauki przez zabawę. Treść i zadania są podane w łatwy i przystępny sposób, tak żeby zainteresować kilkulatka, ale nie ma tu bezsensowych informacji, dzieciaki naprawdę mogą się czegoś nauczyć.
Kiedy ja byłam dzieckiem w Polsce nie było tylu fajnych wydawnictw specjalizujących się w literaturze dla maluchów. Nikt wtedy nie myślał o tym, jak zachęcić przedszkolaki czy uczniów podstawówki do chodzenia do muzeów. Wszystko w tym zakresie zawdzięczam moim rodzicom, którzy z uporem maniaka ciągali nas po różnych zabytkach. Dzisiaj to się powoli zmienia, chociaż nadal edukacja artystyczna w Polsce jest na strasznie niskim poziomie. Fajnie, że powstają takie publikacje, szkoda, że to jedynie kropla w morzu potrzeb.

Ah, właśnie! Doczytałam w stronie Stowarzyszenia Fala Kultury, że W altanie było pierwszą książeczką tej serii. Od tamtej pory zostały wydane trzy kolejne dotyczące Canaletta, Artura Grottgera i Leona Chwistka, a na ten rok planowane są kolejne dwie o Witoldzie Wojtkiewiczu i Oldze Boznańskiej.

Justyna Mrowiec, Izabela Kaczmarek-Szurek W altanie Aleksandra Gierymskiego, Wydawnictwo RM, Narodowe Centrum Kultury, Stowarzyszenie Fala Kultury, s. 48

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Narodowemu Centrum Kultury!

czwartek, 26 stycznia 2017

Aleksander Dumas (syn) "Dama kameliowa"


Przyznaję się bez bicia, że mam duże zaległości w klasyce. Do nieznajomości niektórych tytułów, to aż wstyd się przyznać. Ale szczerze mówiąc, mam wrażenie, że większość ludzi ma zaległości w klasyce, nawet, jeśli są zapalonymi czytelnikami. Nie biorę udziału w żadnych wyzwaniach w stylu W tym roku nadrabiam klasykę, nie mam żadnej listy takich książek, które chcę/powinnam przeczytać, nie mam pomysłu jak to sobie ogarnąć. Po prostu od czasu do czasu sięgam po taki wybrany losowo tytuł. A potem mam problem, bo co napisać o książce, o której powiedziano już wszystko, o której powstały tysiące opracowań naukowych, kilkanaście ekranizacji, adaptacje teatralne...?

Kiedy w listopadzie dopadła mnie choroba, złapałam za Damę kameliową. Nie tylko nie czytałam jeszcze nic Dumasów (serio), a treść najbardziej znanej powieści młodszego z Aleksandrów była mi totalni obca. Podeszłam więc do tej książki bez oczekiwań, z otwartą głową i… byłam przyjemnie zaskoczona!

Osobom, które tak jak ja nie mają pojęcia, czego się spodziewać po tym tytule przybliżę w kilku zdaniach fabułę. Autor i narrator w jednej osobie postanawia opowiedzieć czytelnikom historię Małgorzaty Gautier, paryskiej kurtyzany. Historia zaczyna się od śmierci dziewczyny. Narrator wspomina, że kojarzył Małgorzatę z teatrów i parków, uważał ją za ładną kobietę, więc jej śmierć wywarła na nim spore wrażenie. Z ciekawości poszedł na aukcję przedmiotów Małgorzaty, na której zakupił książkę Manon Lescaut. I pewnie na tym jego fascynacja by się zakończyła gdyby nie to, że po kilku dniach przyszedł do niego niejaki Armand Duval, który chciał odkupić książkę. Okazało się, że był on kochankiem Małgorzaty, dla którego była gotowa porzucić swoje dotychczasowe życie. Armand opowiada autorowi całą historię swojej znajomości z Małgorzatą, ich miłości i rozstania, a on przekazuje ją nam.

Można by powiedzieć, że jest to po prostu historia miłości między kurtyzaną a chłopakiem z dobrego domu. Opowieść o tym, że każdy może kochać, niezależnie od statusu społecznego i majątku. Ale Dama kameliowa pokazuje nam również ciekawe zjawiska z życia XIX-wiecznego Paryża. Nie mamy wątpliwości, że główna bohaterka jest damą do towarzystwa. Czytając można jednak zauważyć, że nie jest to prostytutka w dzisiejszym znaczeniu. Lepszym określeniem jest właśnie kochanka, utrzymanka. Z treści powieści wynika, że każdy szanujący się kawaler w tamtym czasie miał taką kochankę! Kobietę, z którą można było pokazać się na mieście, w teatrze, na spacerze, o której wiedzieli wszyscy koledzy, ale która nie nadawała się na żonę. Co więcej, wybór kochanki świadczył o guście i pozycji mężczyzny! Nie każdy przecież mógł sobie pozwolić na utrzymywanie takiej Małgorzaty.

Ta historia to jest prawdziwy, typowy melodramat, zdaję więc sobie sprawę z tego, że nie każdy będzie zadowolony z wyboru takiej lektury. Przyznam, że sama byłam zaskoczona jak, paradoksalnie, lekko i przyjemnie czytało mi się Damę kameliową! Mimo że, jest to smutna historia z oczywistym zakończeniem, z zaciekawieniem pochłaniałam kolejne strony. Tym samym pierwsze spotkanie z prozą Aleksandra Dumasa syna zaliczam do udanych. No, to teraz trzeba jeszcze przeczytać coś, co wyszło spod pióra jego ojca!


Aleksander Dumas (syn) Dama kameliowa, Wydawnictwo Łódzkie 1987, s. 226

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Ewa Nowak "Nie do pary"


Sylwester. Godzina 19. Zasiadłam na kanapie w piżamie, z kocykiem, pudełkiem rodzynek w czekoladzie i książką. Chciałam skończyć przez rozpoczęciem nowego roku to, co miałam rozgrzebane (i tak się nie udało, bo jeszcze mam Lśnienie w formie słuchowiska, ale jestem w połowie więc nie było szansy dosłuchać).  Pierwsze noworoczne postanowienie – skończyłam, siadam i piszę.

Pamiętam, że mając dwanaście, trzynaście, czternaście lat kupowałam taki miesięcznik 13. Jedną z bardziej reklamowanych w tym magazynie autorek książek dla nastolatek była właśnie Ewa Nowak. Coś mi świta, że jej książki wydawało to samo wydawnictwo, co gazetę, ale mniejsza z tym. Grunt, że książki Ewy Nowak były czasami dołączane do gazety, można było także kupić takie promocyjne pakiety z dwoma tytułami w dobrej cenie. Nie trzeba mi było wtedy wiele więcej, kupowałam i czytałam tego naprawdę sporo.

Ale skoro czytałam książki Ewy Nowak jako nastolatka, i to w wieku bliżej dolnej granicy bycia nastką, zapytacie, jak to się stało, że właśnie teraz, piszę o jej książce? Otóż, podczas spotkania blogerów literackich w Sopocie w 2015 roku trafił do mnie jeden z najnowszych tytułów tej autorki. Postawiłam na półce, w tylnym rzędzie i zapomniałam. Któregoś dnia, kiedy nie mogłam podjąć tej ważnej decyzji CO CZYTAĆ pomyślałam „wezmę coś na chybił trafił z tylnego rzędu”. I tak właśnie trafiłam na Nie do pary.

Wydaje mi się, że bohaterowie książek, które czytałam w przeszłości mieli około 14-16 lat.  Najwyraźniej tym razem autorka chciała trafić do trochę starszego czytelnika, czytamy więc o problemach siedemnasto- i osiemnastolatków, uczniów kończących liceum. EDIT: z opisu na okładce wynika, że Alek ma 16 lat, ale w treści jest mowa o zbliżającej się maturze więc wywnioskowałam, że jest trochę starszy, a historie o wybieraniu klasy w szkole średniej przyjęłam trochę jako wspomnienia. Tak czy siak wcześniej byli gimnazjaliści, teraz mamy licealistów.

Narratorem i głównym bohaterem jest Alek, syn bogatego ojca, którego nigdy nie ma w domu i niespełnionej artystki, który zrobi wszystko byle dopiec matce. Osią książki są oczywiście miłosne problemy Alka. Gdzieś z boku pojawiają się jego relacje z rodzicami i przyjacielem Gawłem. Jeżeli chodzi o fabułę to by było z grubsza tyle. Myślałam, że może wątek z Tartakiem, tajemniczym mistrzem internetowych szachów rozwiąże się jakoś ciekawie, ale i tutaj autorka się nie popisała.

Nie ma w tej książce żadnej postaci, powtarzam ŻADNEJ, którą można by polubić. Alek szamocze się między kolejnymi dziewczynami, wykorzystuje je chociaż wydaje mu się, że jest inaczej, jest naiwny i jakby to sam określił… skośny. Gaweł jest mitomanem, mówiącym non stop o dziewczynach i seksie, Karina zapatrzoną w Alka głupiutką dziewuszką, która wierzy wszystkim we wszystko, o Agacie nawet nie chce mi się wspominać.

Czytając tę książkę zastanawiałam się czy naprawdę dzisiejsi nastolatkowie tak myślą i tak się zachowują. Czy w moich czasach (wiem, zabrzmiało jakbym miała sto lat, ale czytając tę powieść trochę się tak poczułam) było tak samo i po prostu o tym nie pamiętam, czy po prostu tyle się zmieniło? Wiem, że robiłam z koleżankami głupie rzeczy, o których można byłoby napisać książkę (Dżaruś pozdrawiam! :D), ale problemy i sytuacje opisane w tej książce wydają mi się wzięte z kosmosu. Tym bardziej, że bohaterowie mają dopiero 16 lat! Naprawdę, dzisiejsi szesnastolatkowie z dobrych rodzin chodzą na imprezy, piją alkohol z rodzicami, uprawiają seks z przypadkowymi koleżankami w spiżarce i mają kilka dziewczyn jednocześnie? A zakończenie? Naprawdę dzisiejsze dziewczynki są takie głupiutkie?

Przyznaję szczerze, że w kilku miejscach się zaśmiałam. Bardziej do wspomnień niż do treści książki, ale powiedzmy, że kilka żartów się udało. Jak już się zacznie to czyta się to błyskawicznie, chociaż przemóc się długo nie mogłam. I to jedyne co mogę powiedzieć dobrego. Wyrzuciłam z siebie to wszystko i pomyślałam, że z ciekawości zerknę co inni pisali o Nie do pary. Autorzy tekstów, w większości w wieku licealnym, ale też mama na pełen etat i gość w wieku bliżej 30 niż 15. I wszyscy zachwyceni. Że idealnie oddaje problemy nastolatków, nie płytki harlequin, książka dla każdego. No nie wiem. Zastanawiam się, czy serio wszyscy byli zachwyceni czy po prostu dostali książki do recenzji od wydawnictwa i głupio było im napisać negatywną recenzję..

Bądź co bądź, nie jest to książka, którą dałabym swojemu szesnastoletniemu dziecku do przeczytania.  Albo jestem stara, zgorzkniała i nie rozumiem dzisiejszych nastolatków albo ta książka wcale nie jest taka genialna ;).

Ewa Nowak Nie do pary, Wydawnictwo Literacki Egmont, s.350.