poniedziałek, 15 czerwca 2015

12. Letnie Ogrody Polityki w Elblągu


Rzadko uczestniczę w imprezach organizowanych przez miasto, biblioteki itp. Zazwyczaj jestem w rozjazdach albo mam zajęcia, a kiedy już jestem w domu chcę odpocząć czytając książkę albo oglądając film z P. Od jakiegoś czasu staram się jednak walczyć z lenistwem, planować takie wyjścia wcześniej i korzystać z oferty kulturalnej miasta. Dlatego kiedy poznałam daty i program tegorocznych Letnich Ogrodów Polityki postanowiłam uczestniczyć w jak największej liczbie interesujących mnie wydarzeń.
            10 czerwca w ramach spotkań literackich przyjechali do nas Filip Springer i Marek Przybylik. Nie czytałam jeszcze żadnej książki Springera (Miedzianka cały czas czeka na półce, pozostałe muszę kupić, ale cena Źle urodzonych  zabija…), ale jako historyk sztuki (i bloger oczywiście) nie mogłam przepuścić tego spotkania! Drugi gość był mi nieznany, ale okazało się, że nie był to duży problem. Temat spotkania brzmiał „Jak zmieniły się nasze miejsca”.
Na początek zostaliśmy poczęstowani targowymi historyjkami, które w latach 1981-91 spisywał i publikował Marek Przybylik. Jestem przedstawicielką pokolenia, które puste półki i PRL-owskie realia zna tylko z opowieści i zawsze z zainteresowaniem słucham kolejnych. Dużo miejsca poświęcono też polskiej „zaradności”.  Przyznam, że słuchałam wszystkiego z uśmiechem na ustach i z bardzo pozytywnym wrażeniem o gościu.
W drugiej części spotkania przeszliśmy do tematów pastelozy, szyldozy i samochodozy czyli tematów, którymi zajmuje się Filip Springer. Wiele razy słyszałam bardzo pozytywne opinie o Springerze i tym co mówi, co potwierdziło się na spotkaniu. Został poruszony temat chciwości i nieporadności współczesnych deweloperów, budowania dziwacznych osiedli w szczerym polu, bez żadnej infrastruktury (marzę teraz żeby zobaczyć Osiedle Rzymskie pod Poznaniem!) oraz bezmyślnego przeszczepiania różnych rozwiązań z Zachodu, które w Polsce nie mają szansy na powodzenie.

Bardzo rozczarowała mnie postawa publiczności i drugiego gościa szczególnie kiedy było mowa o pastelowych blokach. Przybylik stwierdził, że takie podejście powinno być prezentowane na spotkaniach z osobami w wieku Springera gdyż spowodowane jest tym, że nie pamięta on szarości socjalizmu. Ludzie, który tę szarość pamiętają są zadowoleni i nikt nie ma prawa mieć do nich pretensji. Publiczność z kolei próbowała sprowokować go do wejścia w dyskusję o gustach, (nie)ładności konkretnych budynków.

Kolejnego dnia gośćmi spotkania literackiego była Sylwia Chutnik i Jakub Żulczyk. Niestety spóźniłam się na to spotkanie i nie słyszałam pytań, które mogły dotyczyć tematu „Pisanie miasta”. Załapałam się natomiast na fragment, który dotyczył warsztatu pisarskiego i stosunku do swoich książek.
To co usłyszałam było naprawdę ciekawe i niekiedy śmieszne. Szczególnie zapadły mi w pamięć dwie historie. Żulczyk opowiedział, że nie chciałby aby ktoś dotarł do notatek, które robi przed pisaniem książek ponieważ wyglądają jak recepta apteczna i zawierają informacje typu „popraw”, „wyszedł”, „dupa”, „Janek”. Sylwia Chutnik rozbawiła nas mówiąc, że kiedyś usłyszała w Trójce jak Magdalena Cielecka czyta książkę, spodobało jej się i zastanawiała się co to jest. Potem dowiedziała się, że to był fragment… „Cwaniar”. Nie poznała własnej książki. Tak po prostu. Potwierdził to Żulczyk, mówiąc że autorzy szybko odklejają się od swoich tekstów, często nie poznają ich fragmentów. On sam, będący autorem który funkcjonuje w Internecie w dużej ilości cytatów, wiele razy nie jest pewien czy i gdzie dane zdanie napisał.

W piątek na spotkaniu o obcości i swojskości miałam nadzieję spotkać Ziemowita Szczerka i Szczepana Twardocha. Niestety, Twardoch odwołał przyjazd, a na jego miejscu gościliśmy Marcina Kołodziejczyka. Na pierwszy ogień poszedł problem tożsamości związanej z topografią. Bardzo podobało mi się, że goście weszli ze sobą w interakcję i uzupełniali się, a także odnieśli się lokalnie, do miejsca w którym się znajdowali – Elbląg jest jednak miastem leżącym na „ziemiach odzyskanych”, a większość mieszkańców tych okolic to przesiedleńcy z Kresów więc poruszany temat jest tu niezwykle aktualny.
Niestety, kiedy redaktor prowadzący spotkanie przeszedł do kolejnego tematu dotyczącego polskiej imitacyjności Zachodu, naszego kompleksu niższości i pojawiającej się w literaturze ostentacyjnej antyzachodniości (Stasiuk), publiczność dała o sobie znać. Spotkanie przekształciło się w uciszanie jednego pana, który cały czas miał coś do powiedzenia (niekoniecznie na temat). Punktem kulminacyjnym był moment kiedy Szczerek odpowiadając na pytanie porównał dzisiejszą sytuację „polskiego Lwowa” do „niemieckiego Wrocławia”, a ten sam gość zaczął krzyczeć, że nie znamy historii, a Wrocław jest miastem słowiańskim. Pomyślałam, że może dobrze, że Ślązak Twardoch nie przyjechał bo nie wiem jak dalej potoczyłoby się to spotkanie…

Poza opisanymi spotkaniami literackimi, w programie Ogrodów Polityki były także m.in. plenerowe spektakle i wieczorne koncerty, z których również, w miarę możliwości, staraliśmy się skorzystać. Zaskakująco miło wspominam koncert Julii Marcel, której muzyka nigdy mi się zbytnio nie podobała, natomiast na koncercie było naprawdę super (swoją drogą, pierwszy raz słyszałam 1,5 godzinną setlistę + bisy i jestem pełna podziwu, że starczyło im sił). Trochę słabiej wypadły dwa spektakle, na które udało nam się dotrzeć. Myślałam, że monodram Orlando wg. Virginii Woolf przygotowany przez Teatr Gdynia Główna był dość trudny do ogarnięcia, ale nic nie pobije Mistrza i Małgorzaty Teatru Formy z Wrocławia… Doszłam do wniosku, że jestem zbyt głupia, żeby zrozumieć cokolwiek z tego przedstawienia, nie mówiąc już o dopatrzeniu się jakiegokolwiek związku z powieścią Bułhakowa.

Tak czy siak, ostatnie kilka dni poświęciłam na bliskie spotkanie z kulturą z czego jestem bardzo zadowolona. Spotkania literackie były naprawdę ciekawe, a szczególnie bardzo pozytywne wrażenie wywarł na mnie Ziemowit Szczerek. Mam nadzieję, że uda mi się częściej uczestniczyć w takich spotkaniach. Szkoda tylko, że nie ma możliwości robienia przy wejściu selekcji publiczności żeby uniknąć takich sytuacji, jak te z Ogrodów.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Eric Emmanuel Schmitt "Napój miłosny"


Schmitt należy do moich ulubionych autorów, mimo że przez wielu nazywany jest lepszym Coelho, którego swoją drogą nie czytałam (tak, ani jednej książki). Zaczęło się jeszcze w gimnazjum, kiedy to w szkolnej bibliotece, na półce z polecanymi książkami, wypatrzyłam Moje Ewangelie, a pani bibliotekarka dorzuciła mi Dziecko Noego, mówiąc że jeśli jeszcze nie znam tego autora, powinnam od niej zacząć. I zrodziła się miłość.
Przez lata zaczęłam zauważać, że nie do końca odpowiadają mi mocno religijne przesłania zawarte w książkach Schmitta. Czytałam zbiory opowiadań, z których żadne mi się nie podobało, inne w których widziałam bardzo nierówny poziom tekstów. A mimo to, cały czas namiętnie czytam i pragnę skompletować wszystko co wychodzi z pod jego pióra (Cały czas nie mogę wybaczyć Wydawnictwu Znak, że zmienił szatę graficzną okładek… dobrze chociaż, że nadal wszystkie są w wersji w grubej okładce).
Napój miłosny jest zapisem korespondencji między Luizą i Adamem, z której dowiadujemy się, że byli kiedyś parą, a wcześniej łączyły ich relacje psychoterapeuta – pacjentka. Co się stało? Otóż Luiza doszła do wniosku, że nie odpowiada jej związek z Adamem, zostawiła go i wyjechała z Paryża do Kanady. Jakiś czas po tym, nawiązują internetową korespondencję, w której zwierzają się sobie z codzienności, z nowych związków oraz dyskutują na tematy związane m.in. z psychoanalizą i miłością. Adam uważa, że posiada „napój miłosny” i jest w stanie rozkochać w sobie każdą kobietą, a Luiza „podsyła” mu koleżankę, na której Adam chce udowodnić swoją teorię.
Jak łatwo się domyśleć eksperyment Adama przekształci się w prawdziwe uczucie. Trudniej jest jednak zgadnąć jak zakończy się cała sytuacja, jak zachowa się Luiza i co o tym wszystkim pomyśli Lili. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.
Czytając Napój nie mogłam się pozbyć skojarzenia z Małymi zbrodniami małżeńskimi. Schmitt ponownie porusza kwestię tego, czym jest miłość oraz czy można jej pozwalać na wszystko. Mam wrażenie, że po tej lekturze, nie każdy odpowiedziałby sobie na te pytania tak samo jak ja. I to jest chyba to, co cały czas mnie pociąga w utworach Schmitta. To, że każdą książkę mogę czytać kilka razy i za każdym razem mogę ją odebrać inaczej. Nawet jeśli są to urocze ramotki i bardziej inteligentna wersja Coelho.
Pozostaje mi jedynie dodać, że Napój miłosny jest niedługi i czyta się ekspresem. Książki przeczytałam w tramwaju z Gdańska Głównego do Oliwy i z powrotem, czyli przez jakieś…50 minut. To był u mnie okres bardzo intensywnej nauki, kiedy nie miałam czasu na książki nie związane ze studiami. Napój kupiłam w empikowej promocji, wsiadłam w tramwaj, a następnie zorientowałam się, że książka jest już przeczytana. Okazało się, że jest to lektura idealna w takich sytuacjach (i jakoś bardziej mi odpowiadała taka forma, niż tomik z opowiadaniami).
Jeśli lubicie Schmitta to nie muszę Was namawiać do sięgnięcia po Napój miłosny. Jeśli nie znacie (jest możliwe żeby ktoś nie znał Oskara i Pani Róży?) to dajcie szansę. A jeśli nie lubicie, to dajcie nam darzyć go niezrozumiałą dla nas samych, miłością. ;)


Eric Emmanuel Schmitt Napój miłosny, Wydawnictwo Znak, s.139

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Anne Frank "Dziennik"


Są takie książki, które powinien znać każdy. Są wśród nich takie, o których się słyszało, nawet jeżeli się ich nie czytało. Zawsze wydawało mi się, że dziennik Anny Frank jest jedną z takich książek. Kiedy jednak wzięłam ją z bibliotecznej półki i zaczęłam czytać, okazało się, że sporo ludzi wokół mnie nie znało historii tej żydowskiej dziewczynki. Tym samym mój plan, żeby nie pisać o fabule, stanął pod znakiem zapytania. No bo może jednak trzeba?
            Anne Frank była 13-letnią beztroską dziewczynką mieszkającą w Amsterdamie z rodzicami i siostrą. A potem przyszła wojna. Rodzice Anny z pomocą przyjaciół przygotowali ukryte mieszkanie, w którym mogły ukrywać się dwie rodziny. Na początku lipca 1942 roku rodzina Frank przeniosła się do kryjówki, w której pozostawała do 4 sierpnia 1944. Razem z nimi w Oficynie mieszkała rodzina van Pels i znajomy dentysta Fritz Pfeffer.
Przez dwa lata Anne opisuje życie w ukryciu. Aby jej słowa nie były kierowane w pustkę, swoje wpisy kieruje do wymyślonej przez siebie koleżanki, Kitty. Dziewczynka skupia się na jedzeniu i kłótniach, ale bardzo dużo miejsca poświęca swoim przemyśleniom i uczuciom. Czytając zapiski Anny można zauważyć jak nastroje na zewnątrz, informacje docierające z radia czy gazet wpływały na nastroje ukrywających się.
To nie jest książka, którą się recenzuje. Tu nie ma miejsca na ocenę fabuły czy stylu. Dziennik powinno się przeczytać i mieć w pamięci. Mimo to, przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Znałam mniej więcej historię Anny, wiedziałam że jej dziennik opisuje okres ukrywania się. Spodziewałam się opisu jakiejś strasznej piwnicy, ściśniętych ludzi, głodu, smrodu. A tu dostałam opis, wydaje się, dość przestronnie urządzonego mieszkania, z kilkoma pomieszczeniami, prezentów na urodziny czy święta, radia, książek, kursów korespondencyjnych… Oczywiście, taki obraz zawdzięczamy sposobowi w jaki napisany jest dziennik. Wiele razy dziewczynka pisze, że wszyscy są zmęczeni swoja obecnością, że marzy jedynie o wyjściu na dwór i zaczerpnięciu świeżego powietrza, opisuje grozę pojawiającą się w czasie bombardowań czy kiedy doszło do włamania w budynku. Pojawiają się informacje o tym, że na obiad będą zepsute ziemniaki albo zapleśniały groch. Na pewno nie można powiedzieć, że w Oficynie panowały luksusy. A mimo wszystko, mam wrażenie, że Anna i jej rodzina znaleźli się w dość komfortowej sytuacji.
Mam 23 lata, wiem co nieco o II wojnie światowej, o holokauście, widziałam obozy koncentracyjne i synagogi, które do tej pory nie mogą się podnieść ze zniszczeń wojennych. Na mnie Dziennik nie zrobił takiego wrażenia, jakie (jak sądzę) mógłby gdybym była w wieku autorki. Rozmawiając z dziećmi, które mają -naście lat, o wojnie, tłumacząc im pewne rzeczy z tym związane, powinno się im podsuwać do przeczytania Dziennik Anne Frank. Może wtedy lepiej rozumieją?


Anne Frank, Dziennik, Wydawnictwo Znak, s.313.